Pacific Crest Trail (w skrócie PCT) to szlak górski, który startuje przy granicy z Meksykiem, a kończy się przy granicy z Kanadą. Oznacza to, że do przejścia jest około 4300 km przez najróżniejsze warunki klimatyczne. Od południa szlak zaczyna się na typowej kalifornijskiej pustyni zamieszkiwanej przez grzechotniki, a kończy na północy w lasach deszczowych. Po drodze przechodzi przez czterotysięczniki, przełęcze, tereny wulkaniczne, pustynie oregońskie. Łącznie przecina trzy amerykańskie stany – Kalifornię, Oregon i Waszyngton. Rozmawiam z Kamilą Kielar, która w 2017 roku przeszła cały Pacific Crest Trail. Sama.

Katarzyna Rodacka: 4300 kilometrów pieszo po górach. Co jest ważniejsze: kondycja czy psychika?

Kamila Kielar: Paradoks PCT polega trochę na tym, że jeśli jesteś ogarnięta i zdeterminowana, żeby go przejść, to go przejdziesz. Ale tylko w zwykłych warunkach. Jeśli pojawią się nieprzewidziane sytuacje, to wraz z nimi pojawia się też problem. I wtedy ogromną rolę odgrywa wiedza i kondycja. Z powodu tego paradoksu na szlak wyrusza sporo niedoświadczonych osób, bo na początku wydaje ci się, że wystarczy tylko chcieć. Posyłają oni w ten sposób w świat prosty komunikat, że każdy może go przejść, a taka informacja jest już trochę niebezpieczna. Kolejnym problemem jest to, że ludzie masowo polegają na elektronice. Aplikacja w telefonie staje się nagle podstawą wędrówki przez środek lasu w amerykańskim outdoorze, który jest ogromny. Bardzo mało osób ma mapę. Dlatego przygotowanie do przejścia PCT nie polega wyłącznie na treningu kondycyjnym, ale nie jest to także jedynie kwestia umysłu. To tak naprawdę wypadkowa szeregu lat, które spędziło się na górskich wędrówkach w różnych warunkach, oraz pokory wobec przyrody w połączeniu z mocną psychiką.

Pomiędzy Meksykiem a Kanadą, przez góry biegnące wzdłuż oceanu, wyznaczono Szlak. Na dystansie 4300 km biegnie od pustyń, przez wysokie góry, wulkany, po lasy deszczowe; przecina trzy amerykańskie stany, omija ludzkie siedliska i ma przepiękne, zazwyczaj dość łagodne oblicze.

 

Nieprzewidziane sytuacje – ich było w 2017 roku na PCT dosyć sporo. Podobno opady śniegu były najwyższe od 30 lat.

Dokładnie – ze względu na rekordową ilość śniegu warunki były naprawdę wyjątkowe. Na przykład na ostatnim odcinku szlaku na północy, tydzień po tym, jak ja go pokonałam, leżało już półtora metra śniegu. To puch, przez który trudno przejść na rakietach. Jednak mimo wszystko śnieg sam w sobie nie jest straszny – jak ktoś ma doświadczenie w zimowych wędrówkach, to sobie poradzi. Miał on natomiast wpływ na wiele innych elementów, w tym na wybuchające pożary. Trawy, które znajdowały się pod gigantyczną ilością śniegu, wyrosły zdecydowanie bujniej niż po zwykłej zimie. Kiedy przyszła fala upałów, wszystkie trawy wyschły. Tempo rozprzestrzeniania się pożaru w takich warunkach jest błyskawiczne. Z powodu pożarów niektóre odcinki szlaków były zamknięte i trzeba było szukać alternatywnych tras. Jednak największym niebezpieczeństwem na PCT w 2017 roku był podwyższony poziom rzek.

Rzeki? Kiedy myślę o niebezpieczeństwach, to jednak w pierwszej kolejności przychodzą mi na myśl dzikie zwierzęta, np. grzechotniki.

Pierwszy spotkany grzechotnik faktycznie robi mocne wrażenie. Mimo że mają około dwóch metrów długości i są grubości ramienia, to w trawie kompletnie ich nie widać. Mają kolor piasku, więc doskonale chowają się w pustynnych trawach. Fakt, że grzechoczą, naprawdę ułatwia sprawę – można je z łatwością ominąć. Od grzechotników zdecydowanie gorsze były jednak kilkumetrowe zaspy śniegu, które zaczęły się masowo topić pod wpływem fali upałów w czerwcu. Rzeki, które trzeba przekraczać i które dotychczas były po kolana, stały się rzekami po pas czy po szyję. W 2017 roku zginęło tam wielu ludzi. Widzisz ogromną ilość lodowatej wody, która rwie w dół z prędkością górskiego potoku i jest praktycznie niemożliwa do przejścia. Stajesz nad brzegiem i zastanawiasz się, jak dostać się na drugą stronę.

Kamila Kielar, która z premedytacją wybrała najtrudniejszy rok w historii szlaku, stanęła na meksykańskiej granicy i wyruszyła w pięciomiesięczną wędrówkę samotnie. Miała w planach nie tylko pokonać cały szlak, ale przede wszystkim zebrać materiały do reportaży. 

Jak?

Przez pół dnia szukasz lepszego miejsca na przejście rzeki. Nie ma mostów. Czasem w górze rzeki dodatkowo znajduje się kanion uniemożliwiający przejście. Czasem nad rzeką wiszą mosty lodowe, ale przejście po nich jest bardzo niebezpieczne. Kiedy urwie się pod tobą taki most, lądujesz pod lodem. Mnie udało się przejść te rzeki, ale było kilka sytuacji mrożących krew w żyłach, na przykład wtedy, kiedy naszą koleżankę porwał prąd. Rzeka nie była wcale głęboka – sięgała do ud. Trzech chłopaków pomagało jej się wydobyć z nurtu. To wszystko działo się tuż przed wodospadem, ale udało im się ją uratować. To był moment, kiedy zdecydowałam się ominąć tę część szlaku i pojechać dalej. Stwierdziłam, że będzie bezpieczniej wrócić na ten fragment później, kiedy polepszą się warunki, i w ten sposób dokończyć szlak.

Skąd mogłaś wiedzieć, że warunki się polepszą?

Wiadomo było, że pod koniec lata warunki powinny być takie, jakie normalnie panują w czerwcu – a więc do przejścia. Miałam komórkę z lokalnym internetem. I mimo że w górach zazwyczaj nie ma zasięgu, to są miejsca, gdzie można się połączyć z siecią. Na bieżąco kontrolowałam pogodę i warunki. Niestety w związku z tym, że ten rok był wyjątkowy, trudno było w ogóle cokolwiek przewidzieć. Problem polegał na tym, komu wierzyć na forach, na których post może opublikować każdy. Nie znasz przecież tych ludzi, którzy publikowali informacje o warunkach, nie wiesz, jakie mają doświadczenie. Informacje o konkretnych rzekach i odcinkach są bardzo niszowe i pojawiają się tylko na wewnętrznych forach. I tu krąg się zamyka, bo znowu nie wiesz, komu wierzyć. Trudno ocenić, na jakim poziomie umiejętności survivalowych jesteście względem siebie. Zwłaszcza, że na PCT jest sporo osób niedoświadczonych, którym brakuje umiejętności oceny ryzyka. Czasem warunki potrafią zmieniać się bardzo szybko. Rzeka, która jeszcze wczoraj była do przejścia, dzisiaj mogła porwać już kilka osób.

Czyli komórka z internetem i słaby zasięg to także Twoje jedyne koło ratunkowe, gdyby trzeba wezwać pomoc.

Nie, miałam ze sobą nadajnik alarmowy do ewentualnego wezwania pomocy, który także umożliwiał monitoring, czy wszystko jest w porządku. Osoba w Polsce, która miała do niego dostęp, dostawała koordynaty, gdzie dokładnie się znajduję. Za pomocą tego urządzenia miałam także możliwość wezwania helikoptera, gdyby ugryzł mnie grzechotnik.

4300 kilometrów. Pustynie i góry. Przyda się i czekan, i ciepłe zimowe ciuchy. Bierzesz ten cały sprzęt ze sobą?

Kiedy zaczynasz iść w Kaliforni, masz przed sobą 1100 kilometrów pustyni. Bez sensu iść przez pustynię z czekanem, którego potrzebujesz dopiero na Sierrę. Przywiozłam do Stanów cały sprzęt i na miejscu poszczególne elementy rozesłałam na konkretne lokalne poczty. Czasem w trakcie musisz sobie kupić nowe buty przez internet, czasem zamawiasz jedzenie, jeśli wiesz, że nie będzie po drodze dogodnego miejsca na kupienie większych porcji. System pocztowy działa tam świetnie.

Pacific Crest Trail ma sławę romantycznego szlaku, który odmienia ludzkie życie. Co roku wyruszają na PCT setki ludzi, którzy mimowolnie tworzą pewną społeczność. Ty szłaś sama, czy zgrupowałaś się z kimś?

Zgrupowałam się w czerwcu, na Sierrę, ze względu na trudne warunki pogodowe. Pierwsze rzeki zatrzymałyby każdego samotnego wędrowca. Ale stawiając na bezpieczeństwo, przeszłam te 250 km przez Sierrę z innymi ludźmi. Resztę trasy przeszłam sama. Ale przyznam, że cieszę się, że w tym trudnym momencie nie miałam przerośniętych ambicji – to by było zbyt niebezpieczne. Przez resztę szlaku spotykasz oczywiście ludzi po drodze, chociaż kiedyś przez 5 dni z rzędu nie spotkałam nikogo.

Wyjątkowo trudne warunki obnażyły u wielu wędrowców nie tylko braki w wiedzy, ale także najgorsze ludzkie cechy i brak etyki, zaś ogromną liczbę osób zmusiły do porzucenia szlaku. Jednocześnie te same warunki przyciągnęły na szlak wielkie nazwiska i sprawiły, że czasem trzeba było powierzyć własne życie i zaufać zupełnie nieznanym i przypadkowym osobom. 

 

Jak można sobie poradzić psychicznie z taką samotnością?

Trzeba to lubić. Obecnie wolę podróżować sama niż szukać kogoś na siłę na wyjazd. Nie oznacza to, że zamykam się na jeżdżenie z innymi ludźmi. Czasem po prostu trudno mi znaleźć kompana – wzięcie urlopu na pół roku też nie jest proste. Ja mam doświadczenie w samotnych wędrówkach, więc jestem do tego przyzwyczajona.

Końcówka trasy to raczej ulga czy żal?

Na końcu trasy z jednej strony bardzo się spieszyłam, bo wiedziałam, że wkrótce może spaść śnieg, który uniemożliwi mi ukończenie szlaku. Z drugiej strony, dotarcie do celu oznaczało koniec czegoś ważnego, nie tylko z punktu widzenia turystyki. Po dotarciu do końca moje ciało jakby zrozumiało, że już nie będzie szło kolejnych kilometrów po górach, moje siły się wyczerpały. Ale gdyby do przejścia było jeszcze kilkaset kilometrów szlaku, to na pewno poszłabym dalej.

Zatem koniec PCT to tak naprawdę koniec czego?

Nie jesteś w stanie zarejestrować momentu, kiedy PCT już nie jest czymś, co robisz, ale staje się tak naprawdę czymś, kim jesteś. Dotarcie do końca PCT to najdziwniejsze uczucie na świecie.

 

Do kanadyjskiej granicy Kamila również dotarła samotnie. Silniejsza niż kiedykolwiek, z setkami przygód, wieloma zdobytymi szczytami górskimi na koncie, a także przyjaźniami scementowanymi mocnymi przeżyciami.

 

Z Kamilą Kielar rozmawiała: Katarzyna Rodacka – pisze, czyta i znowu pisze. Czas wolny spędza przede wszystkim w lesie – na nartach lub pieszo. Absolwentka filologii perskiej oraz rocznego studium fotograficznego. Zawodowo związana z tekstem i z turystyką. Autorka kilku przewodników i artykułów reportażowych poświęconych m.in Iranowi.