Książki i filmy pokazują dzieciństwo jako czas beztroski. Czasem zdarzają się smutki, ale ogólnie panuje radość, śmiech i zabawa.

Miałam 9 lat, gdy zaczęłam chorować na dystymię. Po trzyletniej przerwie moja mama wróciła do zawodu. Zawsze byłam samodzielna, jako najstarsza siostra opiekowałam się młodszym rodzeństwem, a jednak poczułam się opuszczona. Często chowałam się w zakątkach naszego wiejskiego domu i płakałam, zwijając się w kłębek. Tak wielki ból sprawiało mi przebywanie wśród rodziny – dla której byłam (we własnym mniemaniu) najmniej ważnym czy najmniej lubianym dzieckiem – że chciałam uciec z domu gdzieś na łąki i pola. Zaczęłam porównywać się z moją dwa lata młodszą siostrą, bo wydawało mi się, że to ją wszyscy bardziej lubią, że to ona jest tą zabawniejszą i ładniejszą

Później nie było łatwiej. Marzyłam o wspaniałej przyjaciółce, z którą dzieliłybyśmy się wszystkimi sekretami i przeżywały wspaniałe przygody jak Ania Shirley z Dianą Barry, ale zamiast tego wpadłam w dziwny trójkąt koleżeński, który doprowadzał mnie do rozpaczy. W gimnazjum odseparowałam się od rzeczywistości poprzez czytanie książek, by móc na chwilę stać się kimś innym.

Przez cały ten czas nawet nie sądziłam, że mogę być chora, bo nikt mi nigdy nie powiedział, że dzieci mogą mieć depresję czy jakiekolwiek inne zaburzenia psychiczne. Dałam sobie prawo do zaopiekowania się sobą dopiero po tym, jak mój dziadek popełnił samobójstwo, a chwilę później zaczęłam naukę w najlepszym liceum w mieście, które bardzo różniło się od mojego wiejskiego gimnazjum. Zaczęłam też szukać pomocy w książkach psychologicznych i w religii. W połączeniu ze wspaniałymi przyjaciółmi i dobrą atmosferą w szkole, otrzymałam dwa i pół roku oddechu. Stałam się optymistką, z którą wielu lubiło przebywać.

Na studiach jedyną rzeczą, jaka mi z tego została, była religia katolicka. Wcześniej uwiodło mnie poczucie akceptacji przez bezinteresownie kochającego Boga, ale to nie współgra z nauką Kościoła, która jest zbiorem nakazów, samoumartwianiem się i wiecznym dążeniem do perfekcji. A to z kolei może to uczynić spore spustoszenie w umyśle młodej dziewczyny ze skłonnościami do stanów depresyjnych.

Jeszcze nie rozumiałam, że coś jest nie tak. Przez te wszystkie lata otaczałam się przyjaciółmi, którzy często też czuli się zagubieni, cierpieli na różne fobie, czasem nie mogli wstać z łóżka, więc wydawało się, że ze mną nie jest tak źle, bo tylko jestem smutna i mam skłonności do płaczu. Mamie sugerowałam, że może skoro ona i babcia chorowały na depresję, to może i mi coś dolega, ale ona twierdziła, że sobie wymyślam. Chyba miała nadzieję, że przez takie zaprzeczenie będzie mnie mogła uchronić przed tym, z czym sama się zmagała.

W końcu straciłam nawet wiarę, bo próbowałam dołączyć do różnych wspólnot, ale nie czułam się tam chciana. Ponadto studia rozwinęły mnie intelektualnie i nauczyły krytycznego myślenia, dlatego czasem nie mogłam znieść tego, co słyszałam z ambony.

Na studia magisterskie wyjechałam do dużego miasta. Dorosłość, podatki i okrutny rynek pracy zbliżały się wielkimi krokami. Słyszałam wiele złośliwości, że jako humanistka skończę na kasie w supermarkecie albo w słynnym fast foodzie i bałam się, że to będzie prawda. Zakochałam się w przyjacielu, który związał się z inną. Po którejś zarwanej nocy i kłótni z siostrą wreszcie pękłam. I znów, jak w dzieciństwie, szukałam pustych zakamarków w domu, na łąkach i polach. Ale tym razem zamiast uciec, chciałam umrzeć. Wyobrażałam sobie, jak rzucam się do rzeki albo pod pociąg, i przynosiło mi to w jakimś stopniu ulgę. Zrozumiałam, że to już nie jest normalne.

W końcu mama mnie znalazła w stanie rozpaczliwego łkania. Jak już się uspokoiłam, opowiedziałam o wszystkim, co mnie boli, co chwilę powtarzając „Ja już dłużej tak nie mogę”. Zgodziła się ze mną, że nadszedł czas na pomoc psychiatryczną. Dała mi pieniądze na prywatną wizytę.

Trafiłam na wspaniałą lekarkę, która postawiła mi diagnozę już na pierwszym spotkaniu, zaznaczając, że to ja znam siebie najlepiej, więc dobrze by było, żebym poczytała o dystymii i dała jej znać o moich odczuciach. 

Diagnoza była wielką ulgą, bo przez większość życia myślałam, że może tylko sobie wymyślam. Dystymia, zwana „małą depresją” lub „siostrą depresji”, to przewlekłe obniżenie nastroju, trwające co najmniej dwa lata. U dzieci i młodzieży wystarczy rok, żeby ją stwierdzić. Wśród objawów jest niska samoocena, poczucie beznadziejności, bezsensu, marnowania czasu, nudy i wewnętrznej pustki, problemy z koncentracją, zaburzenia snu i kilka innych. Brzmi jak opis typowych nastoletnich problemów, prawda? Na dystymię choruje od 2 do 5% populacji.

Na początek dostałam leki, skierowanie na badania tarczycy (jej schorzenia mogą mieć podobne objawy) oraz książkę do przeczytania: „Radość życia, czyli jak zwyciężyć depresję” Davida D. Burnsa. Z panią doktor widywałam się co 2-3 miesiące, dlatego moja terapia polegała głównie na ćwiczeniach z książki. „Radość życia” nie przypomina tego, co czytywałam jako nastolatka, żeby pomóc sobie po śmierci dziadka. Burns jest psychiatrą i psychoterapeutą, propagatorem terapii poznawczo-behawioralnej, jednej z terapii odnotowującej aktualnie najwyższe wyniki skuteczności.

Minęły dwa i pół roku, odkąd zaczęłam terapię. W międzyczasie skończyłam studia, pięć razy zmieniałam pracę, kształtowałam się jako feministka, zaczęłam spotykać się z facetami – przeżyłam swój pierwszy pocałunek i pierwszy raz. Nie zawsze szło gładko. Napotykałam trudności, które znów przygwoździły mnie do ziemi. Ale wracałam do książki i razem z panią doktor odpowiednio regulowałam dawkę tabletek. Ważnym momentem było dla mnie zaakceptowanie tego, że zawsze będę mieć dystymię, którą nazywam czasem „nadwrażliwością”. Żyjemy w trudnym świecie wyzutym z uczuć, dlatego chcę być buntowniczką nie zważającą na to, co się opłaca i co się powinno.

Teraz wszystkim, którzy czują, że coś może być nie tak, polecam test depresji Burnsa. Wiem, że można nie mieć siły na podjęcie takiego działania, jak wybór psychiatry lub terapeuty jeśli kogoś przytłaczają smutki. Niektórzy po pierwszych złych doświadczeniach nie wierzą, że ktokolwiek mógłby im pomóc. Na szczęście są rzeczy, których można spróbować nie wychodząc z łóżka. Zdrowa Głowa prowadzi na facebooku grupę wsparcia. Mają też całkiem ciekawe artykuły. Warto sięgnąć po „Radość życia”, a także spróbować medytacji uważności (mindfulness meditation). Na początku może nie być widać żadnej różnicy. To nie jest żaden eliksir w stylu felix felicis. Za to każda i każdy z nas jest pełen magii, która jest w stanie nam pomóc. Inni mogą być ewentualnie inspiracją.

autorka tekstu: Jola Ronowska – polonistka, feministka, miłośniczka kawy. Identyfikuje się z wierszem Staffa „czasem mam lat cztery, a czasem cztery tysiące”, przy czym tak naprawdę ma 25. W końcu wróciła do pomysłu z dzieciństwa i chce zostać nauczycielką, bo wie, jak ważna jest edukacja i wsparcie, by pomóc młodzieży samodzielnie i odpowiedzialnie wejść w dorosłość.

autorka ilustracji: Weronika Guenther – na co dzień zajmuje się głównie fotografią. Potrzeba kreowania kolorowego świata jest w niej jednak na tyle silna, że czasami również maluje, ilustruje, wycina. Wszystko po to, by uciec od smutków i rzeczywistości, w której tkwi w klasie maturalnej. Jej prace można znaleźć na:missginter.tumblr.comoraz na instagramie @miss_ginter