Czarna materia wypełniała ciało z takim natężeniem, że gęste, smoliste łzy popłynęły po białych policzkach, a ciemne źrenice rozlały się po białkach zmęczonych oczu. Zacisnęłam dłonie w pięści, wciskając paznokcie w ich wewnętrzną część, by poczuć, że to jeszcze moje ciało, a oprócz czarnej smoły w jego labiryncie płynie także czerwona krew. Usiadłam na fotelu i otuliłam się ramionami.

Czarny płyn zmienił swoją gęstość i teraz płynął z oczu wartkimi, zimnymi strumieniami. Szum za oknem zwrócił moją uwagę na deszcz, który spadł nagle i niespodziewanie, współgrając z moim pełnym nieokreślonej substancji ciałem. Monotonny dźwięk kropel spadających na jesienne, chrupiące jeszcze pod nogami liście wprowadzał w stan zawieszenia, jakby moja postać stała się niewidoczna, albo cudownie rozpuściła się, wsiąknęła w otoczenie. Krew pulsowała w rytm ulewy, czarna woda chlupała we mnie, jak krople coraz intensywniej rozbijające struktury ogromnych kałuż. Widziałam, że odbijają grafitowe niebo bez gwiazd.

Zakryłam się kocem w srebrne haftowane półksiężyce i czekałam, aż wody się uspokoją. Nie zauważyłam, jak wchodzi do domu i wzdrygnęłam się, gdy położył mi ręce na ramionach. 

– Cześć, czemu tak siedzisz? – jego oczy nieprzystosowane do widzenia mroku, jak zawsze, gdy na mnie patrzył, zaszły jasną mgłą. Napotkał moje spojrzenie, a wody we mnie się uspokoiły, cofnęły w głąb ciała tak nagle, że aż spowodowały ból. Zabrały melancholię, zabrały ze sobą smutek, ale odchodząc, zabrały też kawałek wewnętrznej powłoki. Zwijając się w kulkę w okolicy żołądka oddały mi ciężki oddech, więc zwinęłam się, próbując rozmasować pulsujące czoło i wdychanym powietrzem przywrócić kontrolę. 

– Patrzyłam na deszcz – powiedziałam dając jego ciepłu wchłonąć mój chłód. Po chwili czułam się jakbym wypiła czekoladopodobny wyrób, rozgrzewający w nienaturalny sposób każdy fragment mojego ciała. Ciemne wody zniknęły za oknem, zniknęły we mnie, a ja poczułam na sobie ciężar dnia. W środku smoła zostawiła ogromną pustkę, która wibrowała jeszcze przez dłuższą chwilę. Znów zacisnęłam pięści, by zintegrować się ze swoim ciałem. 

Jestem.
Wiem, że czarne wody wrócą. 

O czarnych wodach pisałam w notesie odkąd pamiętam. Ostatnio dowiedziałam się, że moje imię – Ola – oznacza w języku hiszpańskim falę. Gdybym wierzyła w symbolikę, myślałabym, że to stąd częste pragnienie spędzania czasu w miejscach, w których lustrzana tafla jezior pozwala mi skonfrontować się z własnymi emocjami. Czarne wody we mnie uspokajają wtedy swój nurt, nie szarpią moim oddechem, nie każą biec przed siebie, nie buzują w głowie, nie zalewają mi oczu, policzków. Panowanie nad tak dużym żywiołem wymaga jednak ciężkiej pracy.

Wiem, że gdy czarne wody zaczynają maleńkim strumieniem wypełniać moje wnętrze, muszę równo oddychać, zadbać o siebie najlepiej, jak tylko potrafię, nie kołysać emocjami, za wszelką cenę nie doprowadzić do powstania niekontrolowanych fal. Zagnieżdżają się we mnie powoli, a ja muszę przygotować dla nich przestrzeń, zaakceptować fakt, że się pojawiają. Ignorowane, wracają ze zdwojoną siłą zmiatając mnie z powierzchni ziemi.

Diagnoza borderline często sprawia, że chorzy zaczynają szufladkować swoje zachowania. Dlatego moich fal nie lubię określać jako etapów manii i depresji, jako bieli i czerni. Przyzwyczajam się do pojawiających się czarnych przypływów. Po kilku latach walki zaczynam uczyć się sposobu na zapanowanie nad szalejącym żywiołem próbującym zagarnąć dla siebie całą moją osobę. Zdaję sobie sprawę z tego, że czuję więcej, niż chciałabym czuć. Bywają dni, gdy czarne wody podnoszą się i moja wrażliwość osiąga poziom graniczny, a ja nie mam innych warstw. Taki stan przypomina niesienie w dłoniach puszystych, białych piór. Idąc, muszę uważać, by nikt nie podszedł do mnie na tyle blisko, by mógł je zdmuchnąć swoim oddechem. Stawiam ostrożnie kroki, mimo szumiących wód, osłaniając złożonymi w koszyk rękami pióra, próbując jednocześnie przytulić samą siebie. Mam wtedy tak silną potrzebę miłości, że aż boli mnie serce.

„Przesadzasz, jak zwykle przereagowujesz!” 

„Jesteś egoistką, inni mają o wiele gorzej!”

„Pomyśl czasami o innych, tylko ty i twoje emocje się dla ciebie liczą!” 

„Każdy czasem jest smutny i nikt nie robi z tego takiej histerii.”

Powoli uczę się zakładać w sobie maleńką fabrykę ciepłego uczucia, własny mikrokosmos, by w razie odczuwalnego deficytu uwolnić w sobie potrzebną w danej chwili dawkę. Chciałabym już mieć tej przestrzeni w sobie na tyle dużo, by w chwilach zwiększonej wrażliwości na świat zewnętrzny móc schować się w niej całkowicie. Spędzić tam cały dzień i wyjść powoli, uleczona, ukojona i gotowa na wyzwania nieco przytłaczającej rzeczywistości, w której czasem po prostu nie potrafię się odnaleźć. 

„Ustabilizuj się!”

„Naucz się nad sobą panować!”

„Tak się śmiejesz, a zaraz będzie ryk!”

„Przecież wczoraj wszystko było w porządku!” 

Ile razy usłyszałam cytowane powyżej zdania? Nawet nie potrafię tego zliczyć. Mój brak stabilizacji emocjonalnej, moja impulsywność, moje szczęścia tak wielkie, że w oczach pojawiają się promienie i mój smutek tak ogromny, że czarne wody zalewają cały mój świat – to części mnie, których nigdy nie zaakceptowałam. Nie lubię szufladkować siebie ze względu na swoje zaburzenie, jednak często zachowuję się bardzo schematycznie. 

Są dni, podczas których czuję, że mogłabym osiągnąć wszystko. Rzucam się w wir obowiązków, w pracę, spotykam się ze znajomymi, myślę o sobie w samych superlatywach. Po nich przychodzą dni gorsze. Dni, podczas których jedno najdrobniejsze zdarzenie może sprawić, że rozsypię się na kawałki, a czarne fale wypełnią absolutnie całe moje wnętrze. Czuję się wtedy samotna, opuszczona, niechciana, odepchnięta i pozbawiona wszelkiej wartości. 

Gdy miałam dwadzieścia lat, nie spodziewałam się, że najwięcej wysiłku w moim życiu będzie kosztowało mnie ukojenie samej siebie, wciskanie z całej siły hamulców rozpędzonego samochodu, ściskanie swoich własnych rąk, by nie doprowadzić do zachowań autrodestrukcyjnych. Tak samo nie spodziewałam się, że w wieku 27 lat za największe osiągnięcie będę uważać wygranie z trwającymi trzy lata zaburzeniami odżywiania i depresją.

Jestem silna i słaba, najweselsza na świecie i najsmutniejsza pod słońcem. I coraz bardziej utwierdzona w przekonaniu, że nie ma jednego klucza do stabilizacji, jednej recepty na spokojne funkcjonowanie.

Osoby, u których zdiagnozowano borderline często w dzieciństwie nie miały zapewnionego poczucia bezpieczeństwa i nie doświadczyły bezwarunkowej miłości. Nienauczone tego, że można je kochać za to, że po prostu są, boją się zaangażować w związki, obawiając się odrzucenia, zranienia. Są zazdrosne, często porównują się do innych osób i uważają się za niewystarczające. Dlatego tak ważne jest to, by uczyć się miłości do siebie i umieć poprosić o pomoc.

„Przesadzasz, każdy w wieku dojrzewania ma zmiany nastrojów” 

„Przesadzasz z tą depresją, zrób coś, wyjdź na dwór!” 

„Zajmij się nauką, a nie rozmyślaniem o niebieskich migdałach!”

„Jedz normalnie! Czemu nic nie jesz, jesteś jakaś nienormalna?”

Z perspektywy czasu widzę, że moje rozhuśtane fale zawsze rozbijały się o mnie. Nieakceptowanie własnego ciała, nakładanie na siebie ogromnej presji, próba kontroli wszystkiego, co się ze mną dzieje, notoryczne karanie samej siebie – wszystko to przez bardzo długi czas było integralną częścią mojego życia. Kompulsywne, często autodestrukcyjne zachowania były karą za niewypełnienie zakładanego planu, za brak kontroli nad własnym życiem. Nienawiść do samej siebie, do słabości charakteru zakażała organizm i powodowała wieczne poczucie niespełnienia, niezrozumienia i przeraźliwego smutku. 

Czarne wody nadal często we mnie mieszkają. Staram się nie karmić ich lękiem, krok po kroku stabilizuję moje nastroje, wiedząc, że nie jestem jedyną osobą na świecie, która przeżywa skrajne emocje. Coraz częściej proszę o pomoc, coraz częściej mówię o tym, co się we mnie dzieje i coraz częściej spotykam się ze zrozumieniem.

„To niemożliwe, że masz borderline, zawsze jesteś taka  uśmiechnięta!” 

„Tylko nikomu nie mów, bo cię za świruskę wezmą.” 

„Nie gadaj o tych czarnych wodach, wystraszysz znajomych, nikt cię nie będzie chciał!”

O borderline pisze i mówi się mało, a przecież tak wiele osób boryka się z tym zaburzeniem.

Dlatego – mówmy o tym, że mamy gorszy dzień. Mówmy przyjaciołom, że wpadliśmy w dołek i że musimy zostać w domu. Zrozumieją. Mówmy, że czarne wody niedługo odpuszczą, ale póki co wolimy zostać pod kocem. Szukajmy pomocy, zrozumienia, dbajmy o kontakt z ludźmi, którzy darzą nas bezwarunkową miłością i starajmy się zaakceptować siebie w całości – razem z czarnymi wodami i momentami, w których biały puch wysypuje się z rąk.


Autorka tekstu: Ola Pakieła (27). Polonistka, które na co dzień pracuje w agencji social mediowej, od kilku lat recenzuje polską literaturę współczesną. Kocha późne, leniwe śniadania, swojego kota – Chałkę i spacery po lesie. Kompulsywnie kupuje książki i rośliny, a jej największym marzeniem jest pisanie reportaży i mieszkanie w domku obok jeziora.  Instagram: @olajuliapakiela 

Autorka ilustracji: Lidka Zajdzińska – rocznik ’97. Pochodzi z Gdańska. Jest studentką Grafiki na wrocławskiej ASP i kolekcjonerką (no dobra, może nawet zbieraczką…) czasopism, paragonów, tektury i innych potencjalnych tworzyw plastycznych. Lubi wycinać, kleić, drukować sitodruki, oglądać budynki, robić kilka rzeczy na raz. Założycielka kolażowej akcji @colledzy. Instagram: @lidka.mbl