Wszystko wydarzyło się przez przypadek. Kończyłam właśnie pierwszy rok studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Do zajęć podchodziłam nad wyraz poważnie, skrupulatnie czytałam wszystkie teksty, brałam udział w dyskusjach. Wydawało mi się, że przyszłość zwiążę z akademią. W przerwach między lekturami spotykałam się z dziewczynami z grupy teatralnej Teraz Poliż. Rozpoczynałyśmy właśnie pracę nad spektaklem ze mną w roli scenarzystki i reżyserki. Plan był konkretny, a determinacja olbrzymia.

Sprawy przybrały jednak niespodziewany obrót, kiedy pewnego dnia w kawiarni zaczepiła mnie reżyserka Małgorzata Szumowska i zaprosiła do udziału w castingu. Chodziło o nowy film Pawła Pawlikowskiego o żydowskiej zakonnicy. Z kościołem niewiele mam wspólnego, podobnie z aktorstwem (nie licząc zajęć teatralnych w dzieciństwie), Żydówki też raczej nie przypominam. Mimo to postanowiłam spróbować. Przećwiczyłam fragment dialogu ze scenariusza, wsiadłam w pociąg i bez żadnych oczekiwań pojechałam do Łodzi.

Nagranie trwało chwilę. Wypadło tak sobie. Przygotowana scena w domu brzmiała jakoś lepiej niż przed kamerą. W krótkiej prezentacji, zamiast w porę ugryźć się w język, dałam jasno do zrozumienia, że aktorstwo mnie nie interesuje. Ostateczną porażkę poniosłam w trzeciej i ostatniej części „castingu”. Proste zadanie ruchowe, polegające na przejściu z jednego punktu do drugiego, dla mnie okazało się nie lada wyzwaniem. Sukienka zahaczyła mi się krzesło, a rekwizyt wypadł z ręki. No cóż,  przynajmniej kupiłam sobie w Łodzi fajną chustę.

Nadeszły wakacje. O całej sytuacji szybko zapomniałam. Dopiero parę miesięcy później otrzymałam zaproszenie na spotkanie z Pawlikowskim. Pojechałam na nie ze względu na reżysera. Jako gimnazjalistka uwielbiałam Lato miłości. Skoro nadarzyła się okazja, chciałam poznać autora. Nie zawiodłam się. Paweł okazał się fantastycznym gościem – spokojnym, inteligentnym, wrażliwym – od razu wzbudził moją sympatię i zaufanie.

Przez cały ten czas ani przez chwilę nie pomyślałam, jak by to było zagrać w filmie. Po prostu dałam się wciągnąć w tę nietypową sytuację. Były wakacje, co innego miałam do roboty? Kiedy otrzymałam propozycję, przyjęłam ją bez większego zastanowienia, ale także bez większych emocji. Chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, że to się dzieje naprawdę.

Myśl o zagraniu pierwszoplanowej roli u boku wybitnych i profesjonalnych aktorów była paraliżująca. Konsekwentnie odsuwałam ją od siebie i skupiłam się na organizacyjnym aspekcie tego przedsięwzięcia. Właśnie rozpoczynał się kolejny rok akademicki. Musiałam wziąć urlop dziekański, zawiesić działalność teatralną i zacząć uczyć się roli. Z rodziną i znajomymi niewiele rozmawiałam.

Cała sytuacja wydała mi się na tyle nierealna, że chyba podświadomie czekałam na moment, w którym ktoś mi powie, że to był tylko żart.

Tak się jednak nie stało. Pierwszy dzień na planie był jak lodowaty prysznic. Kiedy zobaczyłam sześćdziesięcioosobową ekipę (mówili, że to kameralna produkcja!), z całą intensywnością poczułam absurdalność sytuacji, w jakiej się znalazłam. Próbowałam się uspokoić, powtarzając w duchu, że jakoś to będzie, a reżyser przecież wie, co robi.

Codzienne pobudki o czwartej rano, praca przy ekstremalnie niskich temperaturach, często przez 14 godzin dziennie. Permanentny brak snu i stres, byle tylko czegoś nie popsuć. Plan był dla mnie jak przyspieszony kurs dojrzewania. Najlepszy, jaki można sobie wyobrazić. Potrafił dać w kość, ale doświadczenie go było czymś absolutnie niezwykłym. Film opiera się na zespołowości. Każdy i każda wykonuje w skupieniu swoją pracę, dając z siebie wszystko, co najlepsze. Bycie trybikiem tej skomplikowanej maszyny przynosi olbrzymią satysfakcję.

Film rodził się powoli, w intymnej, momentami wręcz mistycznej aurze. Nikt nie zastanawiał się, jakie będą jego dalsze losy. Nikt nie spodziewał się – a już na pewno nie ja – że sprawy zabrną tak daleko.

W całej tej filmowej przygodzie niejednokrotnie ugięły się pode mną kolana. Najpierw bałam się, że sobie nie poradzę na planie. Później, w najgorętszym okresie promocji filmu, że będę musiała robić coś wbrew sobie i utracę kontrolę nad własnym wizerunkiem. A kiedy już było po krzyku, bałam się, że po adrenalinowym zastrzyku powrót do codziennych obowiązków przypłacę depresją i poczuciem pustki.

Część moich obaw się potwierdziła, część zupełnie nie. Z całej tej burzy wyszłam jednak bez szwanku, za to znacznie dojrzalsza. Nauczyłam się odpowiedzialności, pracy zespołowej, umiejętności radzenia sobie w stresujących sytuacjach. Przede wszystkim jednak lepiej poznałam siebie. Gdy choćby na chwilę stajesz się osobą publiczną, ludzie zamiast ciebie widzą swoje wyobrażenia na twój temat. Ta sytuacja, choć nieprzyjemna, w niewielkich dawkach potrafi być naprawdę odświeżająca. Wymusza dystans, każe ponownie zadać sobie najbardziej podstawowe pytania:  kim jestem, czego chcę i gdzie są moje granice.

Film nie odwrócił mojego życia do góry nogami. Nigdy nie chciałam być aktorką (z różnych względów wiedziałam, że się do tego nie nadaję). Ida tego nie zmieniła. Jednak to właśnie ten kompletnie nieplanowany, przypadkowy epizod stał się jednym z bardziej formujących doświadczeń w moim życiu.

Staram się o tym pamiętać, gdy czuję, że zbyt wielką wagę przywiązuję do aktualnych rozterek, tysięczny raz analizuję podjęte decyzje i próbuję przewidzieć ich konsekwencje. Z perspektywy chwili każdy wybór wydaje się super istotny, ale w szerszym kontekście często okazuje się, że ważniejsze od naszych planów są sytuacje, które przytrafiają nam się przez przypadek.

 

autorka tekstu: Agata Trzebuchowska (24) – absolwentka MISH-u przy Uniwersytecie Warszawskim oraz Szkoły Wajdy, publicystka, początkująca scenarzystka i reżyserka filmowa.

autorka ilustracji: Agata Mianowska (24) – studentka animacji w Łódzkiej Szkole Filmowej. Ukończyła Liceum Plastyczne w Warszawie. Zajmuję się animacją i ilustracją. Swoje rysunki publikuje na facebooku