Miłość i przyjaźń mogą nie przetrwać próby czasu. Istnieją jednak takie relacje, którym nic nie zagrozi. Jakie? Z tekstami kultury. W filmie, książce czy piosence można się zakochać (prawie) tak samo jak w drugim człowieku. To uczucie trwa jednak i trwa, nie znika pomimo upływu lat, nowych doświadczeń i życiowych zmian. W relacji z naszym ukochanym dziełem czujemy się bezpieczne, jesteśmy rozumiane, czujemy się wspierane i akceptowane. Pokłóciłyśmy się z przyjaciółką? Nasze dzieło z pewnością doda nam otuchy, pewności siebie i podzieli się radami, dzięki którym złożymy tę relację do kupy. Brzmi niesamowicie patetycznie, ale wierzcie mi, to miłość doskonała. Jako pełnoetatowa fangirl oraz rozkochana w filmie, literaturze i muzyce nadwrażliwa humanistka z problemami, autorka tego artykułu wie, co mówi.

Na początku jest faza pierwsza: nie możesz spać, nie możesz jeść, oglądasz ukochany film trzy razy dziennie i googlujesz o nim wszystko, co da się wygooglować. Faza druga to powolna stabilizacja. Śpisz, jesz i już nie googlujesz, ale raz po raz wracasz do obiektu swojego uczucia, co z kolei utwierdza cię w przekonaniu, że to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakich doświadczyłaś. Faza trzecia to już rozsądna relacja, w której znacie się jak łyse konie, ufacie sobie i czujecie do siebie niczym niezakłóconą miłość, nawet jeśli do ostatniego spotkania doszło dawno temu. I nie ma nic przyjemniejszego niż powrót do ukochanego filmu czy ukochanej piosenki po długiej rozłące.

Oto bardzo subiektywna lista (wyłącznie dziewczyńskich) tekstów kultury, które – co znowu brzmi i patetycznie, i sentymentalnie – wpłynęły na to, jaka dzisiaj jestem i pomogły mi w mroczniejszych momentach mojego życia. Lista tytułów, które zostaną ze mną na zawsze.

Film „Tajemniczy ogród”, reż. Agnieszki Holland
Wciąż pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie „Tajemniczy ogród”, kiedy obejrzałam go po raz pierwszy. Miałam jakieś 10-11 lat i zaczynałam zakochiwać się w kinie, a rodzice przynieśli mi ten film z wypożyczalni kaset wideo. Nie czytałam wcześniej książki Frances Hodgson Burnett, nie znałam więc historii zdystansowanej i ponurej Mary Lennox, która po śmierci rodziców trafia do mrocznej posiadłości swojego wuja w Anglii i tam budzi się do życia. Przez 101 minut siedziałam jak zaczarowana, nigdy wcześniej nie widziałam bowiem czegoś równie pięknego. Jako ówczesna rówieśniczka Mary, wrażliwa i nieśmiała dziewczynka z dość dużą wyobraźnią, odczułam ten film bardzo osobiście. Też zapragnęłam mieć własny kawałek ogrodu, w którym mogłabym chować się przed światem i wpuszczać do niego tylko wybranych. Chciałam mieć oswojonego gila i Dickona za przyjaciela (był jednym z moich pierwszych zauroczeń filmowych), pokochałam też angielskie krajobrazy (które zresztą kocham do dziś). Kiedy wracam do tego filmu dzisiaj, utwierdzam się w przekonaniu, że to doskonały tytuł, na którego nigdy nie jest się za starą. Historia Mary wciąż dodaje mi otuchy, a zdjęcia i muzyka Zbigniewa Preisnera sprawiają, że mam gęsią skórkę i łzy w oczach.

via GIPHY

Książka „Ania z Zielonego Wzgórza”, aut. Lucy Maud Montgomery
Książkę otrzymałam od mamy, która w dzieciństwie zaczytywała się historią o Ani (później dostałam zresztą oddzielnie jeszcze dwa egzemplarze „Ani z Zielonego Wzgórza”) i była to miłość od pierwszego rozdziału. Na zakończenie któregoś roku szkolnego w szkole podstawowej dostałam od niej też w nagrodę za czerwony pasek na świadectwie wszystkie pozostałe części serii. Do dziś pamiętam to uczucie, kiedy rozpakowałam wielkie pudło pełne pachnących, schludnie ułożonych książek Montgomery. Pamiętam też, że w tamte wakacje czytałam je po nocach, co bardzo denerwowało mojego dziadka, którego wtedy odwiedzałam. – Nocami się śpi – mówił podirytowany, dodając coś w stylu „kto zapłaci za światło”. Czytałam dalej, mając świadomość, że tak samo zrobiłaby niepokorna Ania. Dlaczego tak bardzo zakochałam się w historii rudej dziewczynki z Kanady? Zafascynowała mnie jej wyobraźnia, malowniczy krajobraz, cudowne, przestarzałe zwroty w stylu „iść po sprawunki”, dziewczyńska przyjaźń z Dianą, a przede wszystkim walka Ani o samą siebie. Bohaterka Montgomery walczyła o własne marzenia i nie bała się być tym, kim jest, mimo że od środka zjadały ją kompleksy. Żyła we własnym świecie, jednocześnie nie zapominając o rzeczywistości, co czyniło z niej tak wspaniały autorytet dla małej (i dużej) mnie. Plus nie można zapomnieć o Gilbercie Blythe. Boże, jak ja go kochałam.

via GIPHY

Film „Mała Miss”, reż. Jonathan Dayton i Valerie Faris
Po raz pierwszy obejrzałam ten film, kiedy byłam w liceum i zmagałam się z całą gromadą własnych demonów: paraliżującymi kompleksami, presją w szkole, stanami lękowymi i depresyjnymi oraz zaburzeniami odżywiania. Czułam się źle i nie wiedziałam, kim jestem, a kino było jedną z moich ucieczek. Kiedy oglądałam „Małą Miss” („Little Miss Sunshine”), po raz pierwszy od dawna miałam wrażenie, że nie jestem sama. Uświadomiłam sobie, że inni też mają problemy, czują się zagubieni, wyobcowani i niezrozumiani. Zdałam sobie też sprawę, że nie ma nic złego w byciu outsiderem. Mało jest też w kinie tak wspaniałych postaci jak Olive, która dąży do spełnienia marzeń i robi swoje, mimo że świat mówi jej, że do niego nie pasuje i jest nic niewarta. Scena, w której robi quasi-striptiz do piosenki „Superfreak” Ricka Jamesa przed zszokowaną widownią (złożoną głównie z przypominających przerażające lalki dziewczynek ubiegających się o tytuł miss) jest według mnie jedną z najlepszych scen w historii (nie tylko niezależnego) kina.

via GIPHY

Filmy „Przekleństwa niewinności”, „Między słowami” i „Maria Antonina”, reż. Sophia Coppola
Mój dziewczyński pakiet doskonały autorstwa amerykańskiej reżyserki Sofii Coppoli. Mimo że jej ostatnie filmy niestety mnie zawiodły, te trzy tytuły zajmują w moim sercu stałe miejsce. Coppola, jak nikt inny, przedstawia dziewczyny: młode, zakwitające, zagubione, znudzone, wyobcowane, wrażliwe, smutne, seksualne. O kobiecości w filmach Amerykanki pisałam nawet moją pracę licencjacką, moja fascynacja jej twórczością jest więc silna. Pomijając fakt, że z postaciami Coppoli zawsze mogłam się utożsamić (z czującymi się jak w pułapce siostrami Lisbon, nie wiedzącą co robić ze swoim życiem Charlotte, z zamkniętą w złotej klatce Marią Antoniną), jej filmy są też estetyczno-wizualną ucztą. Każdy kadr można oprawić w ramkę, każdą piosenkę można wałkować w nieskończoność. Dziewczyńskość jest piękna.

via GIPHY

Piosenka „Shake It Out” Florence and the Machine (album „Ceremonials”)
Należę do tych mieszkańców naszej planety, którzy uważają, że Florence Welch jest istotą doskonałą. Jedni twierdzą, że jest egzaltowana, inni – dziwaczna, a ja dla niej mogłabym codziennie chodzić obsypana brokatem (czy jest coś lepszego niż brokat?) z wielkim wiankiem na głowie (największy poziom florensowego fangirlizmu). Florence pokazuje, jak bardzo ważne jest być sobą (najlepszą wersją siebie) i że nie można bać się dziwności i niezrozumienia, i po prostu robi swoje (jedną z moich ulubionych rzeczy w Internecie jest krótki film, w którym Florence oprowadza po swoim cudownie przytulnym i magicznym londyńskim mieszkaniu: https://youtu.be/WBPq9BcTIOs). „Shake It Out”, wydany w 2011 r. singiel z jej płyty „Ceremonials”, to utwór, który zawsze pomaga mi w momentach, w których wydaje mi się, że nie dam już rady. Że pokonają mnie własne demony. Wtedy Florence śpiewa do mnie: „Trudno jest tańczyć z diabłem na plecach, strząśnij go”. Nie rozwiązuje to do końca moich problemów, ale jest mi lepiej. Wiem, że nie jestem sama.

Filmy „Duma i uprzedzenie” i „Anna Karenina”, reż. Joe Wright
Uwielbiam literackie pierwowzory obu tych tytułów. Jednak mimo że filmowe adaptacje często nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań, w tym przypadku Brytyjczyk Joe Wright nie zawiódł mnie ani trochę. Reżyser nie boi się opowiadania historii z kobiecej perspektywy, ani emocji czy wrażliwości, unika jednak egzaltacji i taniego sentymentalizmu. Anna Karenina w jego ujęciu nie jest histeryczką, ale kobietą uwięzioną w ramach konwenansów, w teatralnym świecie z papierowych dekoracji. Elizabeth Bennet jest jeszcze bardziej niezależną i nieustraszoną dziewczyną niż u Jane Austen. W kinie uwielbiam też wszystko, co znajduje się między słowami: gesty, spojrzenia, mowę ciała. Słowa są wtedy zbędne. Szukam tego w każdym oglądanym filmie, a Wright jest w tym mistrzem. Scena, w której pan Darcy podaje Elizabeth rękę, kiedy ta wychodzi z powozu, a potem, ukradkiem, nerwowo rozpościera palce, mówi o jego skrywanym uczuciu do bohaterki więcej niż najbardziej kwiecisty monolog. Wright jest też estetą: zdjęcia, muzyka, scenografia czy kostiumy są w jego filmach najwyższej próby, co raduje moje serce raz za razem.

via GIPHY

Książka „Szklany klosz” – Sylvia Plath
Książka, która zasłynęła nie tylko jednym z najlepszych pierwszych zdań w historii literatury („Upalne to było lato, dziwne lato, w którym stracono Rosenbergów, a ja siedziałam w Nowym Jorku i nie bardzo wiedziałam, po co i dlaczego”), ale też wyjątkowo sugestywnym i szczerym opisem depresji. Amerykańska poetka i pisarka Sylvia Plath, która popełniła samobójstwo w 1963 r miesiąc po wydaniu książki, wzorowała swoją debiutancką powieść na własnych przeżyciach. Bohaterka Esther Greenwood nie wie, co zrobić ze swoim życiem, mimo że ma na nie dużo pomysłów. Brakuje jej jednak siły do ich realizacji. Początkowe niezdecydowanie i rozczarowanie własnym życiem, przekonanie o niemożliwości odniesienia sukcesu powoli przeradza się w depresję kliniczną, próbę samobójczą i leczenie psychiatryczne. Nikt nie pisze o depresji tak sugestywnie jak Plath, nigdy wcześniej nie czułam też, że ktoś rozumie to, co sama przeżywam (z depresją zmagam się od lat, depresyjne uczucia odchodzą i przychodzą jak morska fala). Pamiętam jak duże wrażenie zrobił na mnie fragment: „(…) gdziekolwiek bym się znalazła – na pokładzie statku czy przy stoliku paryskiej kawiarni – to i tak w gruncie rzeczy tkwiłabym tylko pod szklanym kloszem własnej udręki, pławiąc się we własnym skisłym sosie”. Zrozumiałam wtedy, że nie ucieknę przed samą sobą, co przekonało mnie do podjęcia leczenia. Dzięki Plath uświadomiłam sobie, że najważniejsza jest przede wszystkim kontrola nad własnym życiem i walka o utrzymanie się na powierzchni. „Szklany klosz” wciąż pozostaje jedną z najważniejszych książek, jaką kiedykolwiek wzięłam do ręki.

via GIPHY

Film „Frances Ha”, reż. Noah Baumbach
Na koniec coś radośniejszego niż „Szklany klosz”, co nie znaczy, że mniej prawdziwego. Czarno-biały film Baumbacha z fantastyczną Gretą Gerwig (niedługo w kinach jej reżyserski debiut, nominowana do Oscara „Lady Bird”, której nie mogę się doczekać) kupił mnie już po pierwszej scenie. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że nigdy nie widziałam filmu, który tak szczerze opowiada o życiu młodej kobiety. Co więcej – filmu, z którym tak wiele współczesnych młodych kobiet może się utożsamić. Frances jest prawdziwa, z krwi i kości. Żyje z dnia na dzień, uwielbia swoją przyjaciółkę, śpi w skarpetkach, tańczy na ulicy i zupełnie nie wie, co zrobić ze swoim życiem. Śpi kątem u znajomych, w portfelu ma zwykle pustki i zaciąga duży kredyt, żeby pojechać na weekend do Paryża, w którym przesypia cały dzień. Ktoś z zewnątrz może nazwać jej życie porażką, ona jednak żyje całą sobą i nie zraża się niepowodzeniami. Wierzy zarówno w siebie, jak i w życie. „Jestem zażenowana. Nie jestem jeszcze prawdziwą osobą”, mówi bohaterka w pewnym momencie. Tak naprawdę jest jednak prawdziwsza niż wiele innych osób z poukładanym życiem. Za to ją kocham.

via GIPHY

autorka tekstu: Ola Gersz – ukończyła filologię polską i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje w mediach. Pisze, czyta, ogląda, słucha, podróżuje. Uzależniona od Netflixa, Spotify, amerykańskiej literatury feministycznej, produkcji Marvela, filmów Sofii Coppoli i czerwonej szminki. 28 wiosen nie przeszkadza jej zaczytywać się w powieściach young adult i szczerą miłością kochać disneyowskie animacje.

wszystkie gify pochodzą ze strony giphy.com