Zaczęło się od „Cukierenki pod liściem”. Pamiętam, jak wprost z patchworkowej kapy na łóżku wkroczyłam w słoneczny las, a raczej – pod jedno konkretne i rozłożyste drzewo, chyba dąb. Stanowił miejsce akcji słuchowiska. Po kilku kolejnych odsłuchach wcielałam się już w jedną z postaci. Byłam szpakiem-kelnerem.

Potem przyszły czasy ścieżki dźwiękowej z Pocahontas. Dzięki niej szybko uzależniłam się od przewijania kaset ołówkiem do najlepszych momentów. W późnej podstawówce w głębinach mojego plecaka chowała się srebrna muszla discmana. Była tym mocniej rozklekotana, im bardziej wściekałam się i potrząsałam nią, żeby w nieskończoność uruchamiać rysujące się płyty. Muzycznie przyciągał mnie wtedy mniej fabularny, a bardziej „fabulous” świat marzeń-teledysków ilustrowanych utworami pop, r’n’b i Eminema. Zazwyczaj wyobrażałam sobie wtedy, że idę i śpiewam, albo że gram koncert przed niezidentyfikowaną publicznością. Nie wychodziło mi tylko fantazjowanie do Slima Shady’ego, bo nie miałam pojęcia, co sobie wyobrazić. Szybki rap mi nie wychodził. Za to szybciej nauczyłam się angielskiego.

Trudno powiedzieć, ile godzin, dni i lat spędziłam, śniąc na jawie. “Daydreaming” w drodze ze szkoły albo w zamkniętym pokoju, po odrobieniu lekcji, był satysfakcjonującym, ale i wstydliwym aspektem pewnych samotnych chwil.

Wydawało mi się, że nikt nie robi tego u siebie. Nie widywałam też żadnych znajomych ze szkoły na moim ulubionym stanowisku w Geancie – tam, gdzie słuchałam pierwszego albumu TLC na grubych słuchawkach. Rytuały, jakie wiązały się z moim fantazjowaniem na jawie do muzyki – szybki marsz osiedlem ze słuchawkami w uszach, rozmyślania na ważny temat niepostrzeżenie rozwinięte w nerwowe krążenie po pokoju – zazwyczaj skutecznie odcinały mnie od szkolnej rzeczywistości i trudno było z nimi zerwać, ponieważ reprezentowały formę nałogu. Wystarczyło, że włożyłam słuchawki, i lądowałam w moim własnym uniwersum nierealnych aspiracji. Prawdziwy krąg bliskich znajomych ograniczał się do może trzech koleżanek. Za to życie towarzyskie mojego alter ego, które nagle przeniosło się znad pracy domowej w świat teledysku Destiny’s Child – z kilkudziesięciu podziwiających mnie osób.

W taki sposób, pod kloszem mojej (prawie) niewinnej wyobraźni, realizowałam niespełnione marzenia o byciu piękną.

Trwały czasy kazyy i emule’a. Poznawałam nową muzykę. Moje wciąż niespełnione alter ego sunęło przez korytarze wielkich nieistniejących szkół, błyskało elokwencją w symbolicznych sytuacjach i buntowało się wtedy, gdy w prawdziwym życiu byłam cicho. Słuchałam muzyki, którą zdarzało mi się najpierw zgrać z radia na kasetę albo znaleźć na MTV i przeczuwałam przyszłe niezidentyfikowane sukcesy.

W dwudziestym roku życia byłam już ekspertką od nieistniejącego splendoru. W marzeniach przeszłam setki nieodbytych spacerów. Wytańczyłam tysiące godzin na nieistniejących parkietach. Wkroczyłam do dziesiątek wind jadących na szerokie tarasy lub najwyższe piętra ekstrawaganckich drapaczy chmur. Zazwyczaj wyglądało to tak: „pojawiałam się” gdzieś w doborowym towarzystwie – światło było przytłumione, a atmosfera dymna. Mój wygląd zawsze był dopracowany. W tle melodia, która akurat nadawała się do podłożenia pod kolejną fantazję sezonu. W marzeniach zdarzało mi się prowadzić niekończące się wywody, bajeczne monologi w słusznej sprawie – czy była to kwestia światopoglądu i etyki, czy chociażby przyjazne zachęcanie mglistego tłumku przyjaciół do zapoznania się z mało popularną płytą, którą lubiłam. I co? Nic.

W drugiej połowie swoich lat dwudziestych odkryłam, że wyjęcie z uszu słuchawek i przerzucenie się na zewnętrzny odsłuch muzyki – głównie z komputera – gdy dźwięk rozchodzi się po całym pomieszczeniu, zamiast atakować wnętrze czaszki, pomagało mi skupić się na wykonywaniu realnych zadań. Fantazje okazywały się zatem mniej potrzebne.

Być może w ciągu tych wszystkich lat marzenia o pięknie i sprawczości rekompensowały mi szereg kompleksów i niespełnionych aspiracji. Bycia docenioną, zauważaną, mającą rację i piękną.

Nie przesłuchałabym ponownie niektórych z tamtych płyt, i to wcale nie dlatego, że z biegiem lat nabrały obciachu. Dlatego, że kojarzą mi się z etapami w życiu, w których ciągle wierzyłam, że to, co przede mną, jest wielkie, wspaniałe i że czeka mnie baśniowe wręcz spełnienie. Nie wybaczyłabym sobie naiwnego bezruchu i setek utraconych szans na lepsze wykorzystanie czasu. Słysząc dawno niesłyszane piosenki nie uniknęłabym wewnętrznego spowiadania się przed sobą samą z setek zrealizowanych planów, które przebiegły zupełnie inaczej, niż planowałam. Albo nie przeistoczyły się w spełnione marzenia.

Przed trzydziestką świadomie podeszłam do mojej wewnętrznej „fabryki marzeń”. Wiedziałam, że mogę się po niej spodziewać niewiele więcej, niż po krążeniu po wnętrzach niekończącego się klubu nieistniejących VIP-ów. Wyjęłam słuchawki z uszu i ograniczyłam dziwny nałóg. Pomogło. Zaczęłam mocniej stąpać po ziemi. Teraz, zamiast wieczorami tańczyć w kosmicznych restauracjach, skupiałam się na realizacji prawdziwych celów. Nie mogę jednak przestać zadawać sobie pytanie o czas. Ile właściwie życia spędziłam w innym wymiarze, i czemu miało to służyć? Gdzie właściwie się podziewałam, kiedy mnie nie było? W świecie wyparcia problemów, czy w zdrowym wewnętrznym sanatorium?

Nie da się ukryć, że poza okazjonalną utratą kontaktu z ziemią, pobyt w moich wyściełanych poduszkami, zamglonych wewnętrznych pokojach pomógł mi osiągnąć prawidłowe poczucie własnej wartości. A może fantazje wspierane muzyką były dla mnie jak silnik, który rozpędzał maszynę możliwości tylko po to, żeby uwrażliwiać mnie na to, czego pragnę?

__________________________________

Autorka tekstu: Ewa Szatybełko (30) – absolwentka łódzkiej Filmówki, specjalizacja fotografia. Zajmuje się reklamą, analogową fotografią i pisaniem opowiadań. Ostatnio uczy się japońskiego i zaczepia zwierzęta w parkach. Zdjęcia wstawia na instagram @ewaszatybelko, a teksty na http://ewaszatybel.co

Autorka ilustracji: Zuzanna Stach – studentka animacji w Szkole Filmowej w Łodzi; uzależniona od hummusu i seriali. Rysuje dziwne stwory w ładnych ubraniach i ciągle marzy o byciu jednym z Monty Phytonów.
Instagram: @zuzannaidaliastach
Vimeo: @zuzannastach