Moja mama kupiła dom nad morzem w 2013 roku. Miałam wtedy 16 lat. Nie wiedziałam, że ma taki zamiar. Kiedy do mnie zadzwoniła, że podpisała umowę, byłam na obozie harcerskim na Ukrainie. Uważałam, że to głupi pomysł i nie chciałam tam jeździć.

Za pierwszym razem zabrałam ze sobą grupę przyjaciół. Rozstałam się wtedy z chłopakiem. Za drugim razem z atakiem astmy trafiłam do szpitala w pobliskim mieście. Zajmowanie się domem i wynajmowaniem pokojów szybko stało się moim obowiązkiem (oczywiście wbrew mojej woli). Straciłam przez to dwóch chłopaków, bo nie wytrzymywali presji związanej z ciągłym przyjeżdżaniem tam. A jednak zawdzięczam temu miejscu bardzo dużo, bo dorosłam w nim. Co roku wracam tam jako inna, dojrzalsza i mądrzejsza osoba.

Najpierw bałam się zostawać w Rowach sama. W pewnym momencie jednak sytuacja mnie do tego zmusiła. I wbrew moim oczekiwaniom bardzo mi się to spodobało. Po kilku dniach przestałam w ogóle używać elektryczności – kładłam się o zachodzie słońca i wstawałam o świcie. Czasami, jak rano nie było nic do zrobienia, wsiadałam na rower i jechałam do portu patrzeć na kutry wracające z połowu dorszy. Ich srebrne dachy połyskiwały w wyglądającym spomiędzy chmur słońcu, a krzyk mew niemalże zagłuszał turkot silników łodzi rybackich. Po powrocie robiłam pranie, sprzątałam pokoje i rozmawiałam z gośćmi.

Wieczorami maglowałam. Stało się to moim ulubionym zajęciem. Zapach ciepłego prania wydawał mi się bardzo kojący i kojarzył z dzieciństwem. Myślami często wracałam wtedy do plaży, którą rzadko miałam czas odwiedzać. Bliskość absolutu, jakim było dla mnie morze, uczyła mnie spokoju, pokory i odnajdywania się w przestrzeni, która wielu osobom kojarzy się z przyjemnością i wakacjami; dla mnie była to jednak przestrzeń trudnej, niekończącej się próby zapanowania nad sobą i materią, z jaką przychodziło mi się mierzyć. Czasami przybierała ona formę pogniecionego prześcieradła, a czasami poważnej awarii hydraulicznej. I chociaż się tego nie spodziewałam, zawsze ostatecznie jakoś sobie radziłam. Przed erą domu nad morzem nigdy nie uważałam się za dzielną osobę.

Czas w Rowach płynie inaczej niż w Warszawie i mówię w tym momencie nie tylko o poszczególnych dniach, lecz także o porządku pór roku. Wiosna zaczyna się tam o wiele później. Kiedy w Warszawie bzy już dawno przekwitną, nad morzem dopiero pojawiają się pierwsze pąki. Pamiętam taki letni dzień, kiedy wybrałam się na plażę drogą przez las w słoneczne popołudnie. Było ciepło i jasno. Spotkałam wtedy na mojej drodze młodą sarnę. Przez kilka sekund patrzyłyśmy sobie w oczy stojąc w pustym lesie wśród sosen, dzikich jagód i wrzosów. Kiedy wróciłam, na łące przed domem była już jesień. Ogromny dąb, który na niej rośnie, złocił się lekko w ostatnich promieniach słońca, a z oddali słychać było pierwszy tamtego sezonu ryk jelenia.

Moja mama kiedyś mi powiedziała, że dawniej nieszczęśliwie zakochane dziewczyny wysyłało się w daleką podróż z nadzieją, że zapomną o swoich miłosnych rozterkach i wrócą w jakiś sposób odmienione. Ja odbywam taką podróż cyklicznie od siedmiu lat i chociaż nie zawsze byłam nieszczęśliwie zakochana, przywoziłam tam ze sobą różne sprawy i problemy, z którymi musiałam sobie poradzić. W zeszłym roku obroniłam dwa dyplomy i po tygodniu wyczerpujących egzaminów nie dostałam się na kolejne wymarzone studia. Choć pogoda nie dopisywała, a dom nie jest ogrzewany, postanowiłam pojechać na grzyby i była to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Suszyłam je przy piecu kaflowym, z którego wydobywały się stłumione odgłosy trzaskającego drewna, a zapach grzybów wypełniał cały dom i całą mnie. Zasypiałam przy powoli gasnącym ogniu i wiedziałam, że jakoś to będzie.

Słyszałam od poprzednich właścicieli różne niesamowite historie o tym domu, o jego klimacie i przyjeżdżających tam kiedyś gościach. Będąc w Rowach, zastanawiam się często, co działo się pomiędzy tymi kilkudziesięcioletnimi drewnianymi ścianami. Wsłuchuję się w dom i wszystkie jego dźwięki: skrzypienie schodów, trzepot skrzydeł zabłąkanych w firankach ciem, głuchy brzdęk wody w starych rurach. Za każdym razem wpisuję się w niego od nowa, tak samo jak usiłowałam wpisać moich kolejnych chłopaków. Żaden z nich nie poczuł się tam, jak u siebie, ale nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, żeby to oni byli temu winni. Nawiedzona rudera w nadmorskiej wsi regularnie psuła mi relacje. Dom stał się moim wrogiem. Nawet ja nie potrafiłam zresztą poczuć się tam jak w domu. Z drugiej strony byłoby to dziwne w miejscu, w którym w lecie niemalże codziennie pojawiają się nowi ludzie i prawie za każdym razem śpi się w innym pomieszczeniu, żadnego nie da się na dłużej oswoić.

U siebie są tam tylko zwierzęta. Gruba kotka z białą łatą na puszystym brzuszku, która okociła się w pralni kilka lat temu. Jelenie porykujące zza młodniaka jesienią. Dziki, regularnie penetrujące nasz trawnik. Bystrooki borsuk, którego ślepia zapaliły się zbójeckim blaskiem, kiedy którejś deszczowej nocy zajechałam rozklekotaną, starszą ode mnie Mazdą przed dom i oślepiłam go długimi światłami. Wreszcie sarny, żywiące się tulipanami sadzonymi co roku przez moją mamę. Chociaż skala zniszczeń w ogrodzie niejednego by zniechęciła, mama z franciszkańską cierpliwością odmawia ogrodzenia działki. Jej dom jest częścią lasu i przyrody o wiele bardziej niż chaotycznej tkanki miejskiej typowej dla nadmorskich kurortów. Szczególna topografia tego miejsca uniemożliwia przyporządkowanie go do hałaśliwego centrum uwielbianego przez turystów. Ostatni dom pod lasem przy ulicy Brzozowej obok ostatniej brzozy, której syn poprzedniego właściciela nie pozwolił ściąć.

W tym momencie jadę tam pociągiem. Przypominam sobie wszystkie rozczarowania i zachwyty, które tam przeżyłam i wydaje mi się, że gdyby nie one, to miejsce nie miałoby aż takiego magnetyzmu i nie wracałabym tam raz za razem po kolejne doświadczenia. Wiem, że teraz pada tam deszcz i że jak przyjadę, będą na mnie czekały sterta prania do wymaglowania, kilkoro niezadowolonych gości, niespodziewana usterka i martwa mucha na parapecie. Mimo tego niezmiennie, tak jak co roku, czekam na złotą godzinę na wrzosowiskach, spotkanie z dzikimi zwierzętami oraz wszystkie zapachy, odgłosy i widoki, które składają się na to miejsce.

Moja relacja z domem nad morzem jest trudna. Nie traktuję go już jak wroga, bardziej jak sprzymierzeńca. Nie potrafię odmówić mu charakteru i myśleć o nim przedmiotowo. Wiele rzeczy zrobiłabym teraz inaczej, dotyczy to zarówno remontów jak i osób, z którymi tam przyjeżdżałam. Wybrałabym inny kolor ścian i innego chłopaka do wspólnego malowania. O ile kolor ścian mogę jeszcze zmienić, o tyle nie mam już wpływu na słowa, które pośród nich padły. Kiedy jestem w Warszawie, nie pamiętam o nich. Mam jednak nieodparte wrażenie, że dom w Rowach trzyma je głęboko ukryte w swoich zakamarkach i czasami pozwala mi je przypadkiem odnaleźć w jakiejś zagraconej szufladzie, żebym przyjrzała się im z perspektywy czasu i zobaczyła, jak kręta droga doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem w tej chwili, do pociągu do Słupska, a potem do zardzewiałej Mazdy, którą przez pola i lasy w czterdzieści minut po raz kolejny dojadę do mojego domu nad morzem.


Autorka tekstu: Julia Lange – absolwentka warszawskiej ASP i studentka filologii polskiej, zakochana w teatrze, podróżach i malarstwie prerafaelitów. Pisze naukowo i tak po prostu, okazjonalnie tłumaczy angielską prozę.

Autorka ilustracji: Martyna Berger – absolwentka projektowania graficznego na katowickiej Akademii Sztuk Pięknych. Na etacie projektantka, poza nim ilustratorka, entuzjastka piesków, dobrego techno i spotkań z przyjaciółmi. Jeśli wykorzysta wszystkie pokłady kreatywności zostanie degustatorką czekolad.
Instagram: @mart.be.illustration