Oczekiwać. Sporo się mieści w tym niepozornym czasowniku. Oczekiwać czegoś znaczy więcej niż czekać: to pełne mocy połączenie czekania z chęcią i marzeniem, wymaganiem i nakazem. Zawsze jest ktoś – nie tylko konkretna osoba, ale społeczność, środowisko, a nawet kultura – kto ma w głowie nasz gotowy obraz – jako córki, siostry, przyjaciółki, partnerki, pracowniczki, kobiety – i żąda od nas dostosowania się do tego obrazu w skali jeden do jednego. Trudno jest z tym obrazem walczyć, trudno jest stawić czoła rozczarowaniu, jakie odczuwa bliska nam osoba, kiedy okazujemy się być inni, niż sobie wymarzyła. Trudno stawić czoła całej społeczności, trudno jest wyjść poza ramę.
Tak, walka jest trudna, ale bycie sobą i postawienie na swoim jest niewyobrażalnie satysfakcjonujące. Nie ma nic ważniejszego niż zapamiętać sobie, że nie jest się obrazem cudzych oczekiwań. Każda z nas jest niezależną jednostką, która należy tylko i wyłącznie do siebie i nie musi spełniać niczyich oczekiwań (jeśli oczywiście tego nie chce). Jeśli bliskim nam osobom zależy na naszym dobru, prędzej czy później będą musiały to zrozumieć. A jeśli chodzi o wymagania (w tym związane z naszą płcią), które stawia nam środowisko i patriarchalna (wciąż) kultura, cóż. Możemy pokazać im środkowy palec.
Tak właśnie zrobiły bohaterki współczesnych amerykańskich filmów i seriali (pomijam tym razem takie oczywiste tytuły jak „Stranger Things”, „Wonder Woman” i nowe disnejowskie animacje jak „Merida waleczna” czy „Vaiana: skarb oceanu”), które miały odwagę zerwać się ze smyczy oczekiwań i żyć zgodnie z własnym planem, marzeniem i pomysłem. A łatwo nie było.
„Godless”
– Pani Cummings…
– McNue.
– Słucham?
– Wróciłam do mojego panieńskiego nazwiska. Albert nie żyje. Nie widzę żadnego powodu, żeby dalej nosić jego nazwisko jak wiadro wody.
Ubiegłoroczny świetny serial Netflixa był reklamowany jako western, ale to bardziej XX-wieczna zabawa z tym już nieco archaicznym gatunkiem, która nie ma zbyt wiele wspólnego z męskocentrycznymi produkcjami spod znaku Johna Wayne’a czy Clinta Eastwooda. W jej centrum obok mężczyzn stoją bowiem równe im kobiety, istoty z krwi i kości, które podejmują własne decyzje i są do bólu prawdziwe. Mieszkanki miasteczka, które nazywa się, nomen omen, La Belle, są pozostawione same sobie: praktycznie wszyscy oprócz kilku mężczyzn zginęli w wypadku w kopalni, a szeryf jest wiecznie nieobecny. La Belle staje się więc miejscowością kobiet: silnych, samodzielnych i wspierających się nawzajem, a także kwestionujących oczekiwania i obyczajowy gorset, który nakłada na nie XIX-wieczny amerykański Dziki Zachód.
Prym wiodą szczególnie dwie bohaterki, które żyją na przekór konwenansom. Alice Fletcher, samotna matka, nie dość, że wyszła za mąż za rdzennego Amerykanina i prowadzi własną farmę, to kryje u siebie poszukiwanego listem gończym zbiega. Zręcznie odpiera też ataki sąsiadów, którzy uważają ją za wiedźmę, i robi swoje, mimo że męczą ją traumatyczne wspomnienia z przeszłości. Z kolei Mary Agnes McNue rezygnuje z sukienek i mimo konsternacji lokalnej społeczności oraz przyjezdnych, nosi się „po męsku”, rządzi La Belle pod nieobecność swojego brata szeryfa i wdaje się w romans z kobietą. Mamy też niemiecką artystkę, która lubi spacerować nago i nie zamierza być śliczną laleczką swojego męża, oraz uczącą lokalne dzieci byłą prostytutkę, która na komentarz obecnego mężczyzny „Nigdy nie miałem tak ślicznej nauczycielki jak pani” i jego pytanie „Zawsze chciała być pani nauczycielką?” bez ogródek odpowiada: „Nie, proszę pana, zawsze byłam dziwką”.
Siłę tej „słabej płci pięknej” (za jaką ówczesna Ameryka uważała kobiety) pokazuje doskonała sekwencja z ostatniego odcinka, w którym mieszkanki La Belle odpierają atak bandy złoczyńców. Większość z nich nie miała wcześniej strzelby w ręku, większość z nich się boi, mimo to nie zamierzają się poddać. Stają do walki, mimo że zgodnie z konwenansami powinni obronić ich mężczyźni: ci dołączą do nich jednak dopiero później i będą walczyć z nimi ramię w ramię. Jak pokazują więc bohaterki „Godless”, konwenanse można śmiało wyrzucić za okno.
„Czwarta władza”
– Będzie tak jak zdecydowałam, a teraz idę spać.
Jeśli główną bohaterkę gra Meryl Strepp, oczekuj nietuzinkowej kobiecej postaci. W nominowanej do tegorocznych Oscarów „Czwartej władzy” Królowa Meryl wciela się w postać Katherine Graham, pierwszej redaktorki naczelnej w Stanach Zjednoczonych. Katherine, zwana po prostu Kay, objęła stery w rodzinnej redakcji dziennika „Washington Post” po śmierci męża, który z kolei przejął gazetę po jej zmarłym ojcu. Złożony z samych mężczyzn zarząd dziennika nie oczekuje od Graham niczego prócz jednej rzeczy: bycia cicho, niewtrącania się i zgody na każdą ich decyzję. Kay, która jak sama wyznaje, nigdy nie chciała prowadzić gazety i zdecydowała się zostać w domu i poświęcić się dzieciom, postanawia jednak pokonać własną nieśmiałość oraz lęki i stawić czoła patriarchalnym strukturom władzy w redakcji.
Kiedy „Washington Post” staje przed decyzją opublikowania kłamstw amerykańskich władz dotyczących wojny w Wietnamie, Kay postanawia zdeptać oczekiwania zarządu. Jego członkowie nie chcą drukować materiału i ryzykować karą ze strony samego prezydenta Nixona, lecz Graham ma inne zdanie. Powołuje się na jeden z obowiązków jej dziennika: podawanie rzetelnych i ważnych dla narodu informacji i zleca wydrukowanie numeru. Jest coś niesamowicie mocnego w scenie, w której grana przez Streep bohaterka w zwiewnej białej sukni gestem ręki ucisza starszego białego mężczyznę w garniturze i oświadcza: „To już nie jest ani firma mojego ojca, ani mojego męża. Jest moja. A każdy kto myśli inaczej, raczej nie powinien zasiadać w moim zarządzie”.
„Fargo”
– Ben Schmit powiedział, że zneutralizowałaś faceta, który miał przy sobie karabin automatyczny.
– No tak, celował we mnie.
– Jestem z ciebie dumny.
„Fargo” – zarówno film braci Coen, jak i serial-antologia stacji FX (na którym tutaj się skupię) – ma pełno świetnych postaci kobiecych. Na czele stoją tu policjantki: są świadome swoich wad i poranione przez życie, które nie zamierzają jednak zaprzestać ryzykownych śledztw. Jedna z nich jest w ciąży, ale wciąż nie potrafi zapomnieć o wyjątkowo zagadkowym dochodzeniu, mimo że tak radzi jej ojciec czy mąż. Druga, samotna matka, nie potrafi pogodzić się z faktem, że to policjant z innej miejscowości został komendantem zamiast niej. Aktywnie prowadzi też śledztwo w sprawie śmierci jej ojczyma mimo zakazu przełożonego. Te kobiety idą naprzód na przekór mężczyznom, którzy chcą je zatrzymać. Mają przecież coś do zrobienia.
Są tu też inne kobiety, które mówiąc kolokwialnie, „don’t give a f…k”. Atrakcyjna oszustka, od której mężczyźni oczekują, że będzie na ich usługach, lecz ona wbrew wszystkim i wszystkiemu zakochuje się w starszym i „przeciętnym” pracowniku socjalnym, „przegranym” w oczach społeczeństwa. Nikt nie wierzy w szczerość jej uczuć, ona jednak ma gdzieś, co myślą inni. Jest też matka i babka, która twardą ręką rządzi rodziną mafijną po chorobie swojego męża, mając za nic groźby ze strony wrogów uważających kobietę w starszym wieku za słabego przeciwnika. Mamy też egzaltowaną fryzjerkę, żonę rzeźnika, która marzy o wielkim życiu i tych marzeń się nie boi, mimo że prowadzi to do katastrofy. Niby zwyczajne małomiasteczkowe żony i matki, ale nie dają się schematom.
„Cześć, na imię mam Doris”
– Ludzie czasem wyrzucają takie ładne rzeczy.
Odpowiada Doris (fantastyczna Sally Field), kiedy ktoś zwraca jej uwagę, że jej dom jej zagracony, a ona mimo to wciąż znosi do niego przeróżne „śmieci”. Bohaterka tego ciepłego, podnoszącego na duchu filmu, który nie pojawił się na ekranach polskich kin i który bardzo polecam, jest po sześćdziesiątce, jest singielką i zakochuje się w trzydziestoletnim koledze z pracy. Pod wpływem zauroczenia postanawia wyjść ze strefy komfortu i zaczyna żyć na sto procent.
Jej druga młodość jest nawet bardziej szalona niż pierwsza, która minęła jej na opiekowaniu się matką i rezygnowaniu z życiowych szans. Pomimo krytyki ze strony rodziny i przyjaciółki Doris zaczyna ubierać się w jeszcze bardziej szalone i pstrokate stroje niż zazwyczaj, idzie na koncert popularnej kapeli, pozuje na okładkę popowego albumu i zakłada profil na Facebooku. A przede wszystkim postanawia wziąć w swoje ręce kwestie uczuciowe.
Doris nie dba o konwenanse i oczekiwania, chce żyć po swojemu. I to właśnie robi, nawet wtedy, kiedy niektóre jej decyzje są pochopne i impulsywne. Doris uczy się na błędach, wychodzi z dołka i idzie dalej, a wiek nie jest dla niej żadną przeszkodą, mimo że ludzie twierdzą inaczej. Jak sama w końcu podkreśla, „wszystko jest możliwe”.
„Agentka”
– Położysz całą tę misję, Susan.
– [do mężczyzny] Nie, to ty ją położysz.
Amerykańskie komedie głównego nurtu są ryzykownym wyborem dla wymagającego kinomana. Niewybredny humor, głupawe dialogi i zupełnie bezsensowne gagi często odstraszają, a nieczęsto zdarza się sukces na miarę „Druhen” czy „Kac Vegas” (do których też można mieć zastrzeżenia). Sama za tym gatunkiem nie przepadam, ale „Agentka” jest jednak komedią, którą mogę polecić każdej dziewczynie, szczególnie na wieczór z przyjaciółkami, winem i popcornem. Po seansie uczucie kobiecej siły i dumy wzrasta niebotycznie.
Tytułowa agentka Susan Cooper jest skromną analityczką w CIA, wzorcową „szarą myszką”. Mimo że jest świetna w swoim fachu, nikt jej nie docenia, w tym również czołowy agent CIA, który bez Susan położyłby każdą akcję. Bohaterka (w którą brawurowo wciela się Melissa McCarthy) pewnego dnia zmuszona jest jednak wyjść ze strefy komfortu i stać się agentką w terenie. Mimo że otoczenie wysuwa z jej aparycji wnioski, że Susan nie ma czego szukać na niebezpiecznej misji, a jej miejsce jest w domu przed telewizorem, Cooper postanawia pokazać im, jak bardzo się mylą. I pokazuje, och, jak bardzo pokazuje. A przy tym, co najważniejsze, pozostaje oryginalną i barwną sobą. Kiedy dorosnę, chcę być jak Susan Cooper.
„Carol”
– Tym właśnie chcesz być? Fotografką?
– Tak myślę. Jeśli mam jakikolwiek talent.
– Czy posiadanie talentu nie jest czymś, o czym powiedzą ci inni ludzie? Ty możesz tylko robić, to co robisz, w czym czujesz się dobrze. Wszystko inne wyrzuć za okno.
Stylowy i zmysłowy dramat „Carol”, adaptacja powieści Patricii Highsmith, jest filmem nie tylko o miłości, ale przede wszystkim o wszelkiego rodzaju oczekiwaniach i mierzeniu się z nimi. Jest to starcie wyjątkowo ciężkie: w końcu akcja dzieje się w konserwatywnym nowojorskim środowisku lat pięćdziesiątych, a głównymi bohaterkami są dwie kobiety: starsza Carol oraz młodsza Therese.
Oczekiwania są tu na każdym kroku. Carol wbrew oczekiwaniom rodzinom i jej męża postanawia się rozwieść, Theresa wbrew oczekiwaniom patriarchalnej kultury chce zostać fotografką, czyli spróbować sił w zdominowanym przez mężczyzn zawodzie. Wbrew oczekiwaniom wszystkich i wszystkiego Carol i Theresa, dwie kobiety z zupełnie różnych światów, zakochują się w sobie i chcą być razem. Obie podejmą też trudne wybory, które będą też wbrew jakimkolwiek oczekiwaniom stawianym im jako kobiety, matki, partnerki.
Jednak jak zauważa Carol, właśnie to jest najważniejsze – o walkę o życie na swoich warunkach. W końcu „jaki będzie ze mnie pożytek, jeśli będę żyć wbrew swojej naturze?”, pyta w jednej ze scen?
„Projektantka”
– Czy to Myrtle Dunnage? Ależ wyrosłaś!
– A pan się zestarzał.
„Projektantka” to film jedyny w swoim rodzaju. Kiedy ostatnio oglądałyście bowiem osadzony w australijskiej prowincji lat pięćdziesiątych obraz o modzie, kobiecej zemście, pożądaniu i uprzedzeniach, który aż ocieka ironią? No właśnie.
Myrtle „Tilly” Dunnage, którą gra sama Kate Winslet, po latach wraca do rodzinnego miasteczka Dungatar, gdzieś na końcu świata. Nie dość, że musi zmierzyć się z traumą z przeszłości, to czekają na nią również konserwatywni, uprzedzeni do niej i zazdrośni mieszkańcom miasteczka. Tilly zrobiła bowiem karierę w „wielkim świecie” i jest projektantką mody, a jej stylowy wygląd i eleganckie stroje wyróżniają się na tle małej miejscowości jak paw na tle pustyni.
Tilly wszystko to bierze „na klatę”, mimo że czuje się samotna i niezrozumiana. Nie zamierza jednak zmienić tego, kim jest, ale postanawia wykorzystać swoje talenty i znaleźć sobie miejsce w rodzinnej miejscowości. Poświęca się więc misji: uszczęśliwia zakompleksione i żyjące w cieniu kobiety modą. Życie jednak nie przypomina bajki, a misja Tilly zwróci się przeciwko niej. Bohaterka jednak także wtedy rozbije społeczne oczekiwania w drobny mak i będzie iść naprzód. Jeśli nie w Dungatar, to gdziekolwiek indziej. Świat jest duży.
„Służące”
– Nigdy nie poznałem kobiety, która mówi dokładnie to, co myśli.
– Mam dużo do powiedzenia.
Na koniec film „Służące”, oscarowy hit z 2011 roku, który mówi o oczekiwaniach społeczeństwa dotyczących zarówno płci, jak i rasy. Lata 60-te, amerykański stan Mississippi, czyli kolebka rasizmu i patriarchatu. W domach zamożnej klasy średniej pracują czarnoskóre służące, kobiety, którym odmawia się zarówno własnego głosu, jak i godności oraz człowieczeństwa. Mają wykonywać obowiązki i milczeć, nawet w obliczu rażącej niesprawiedliwości i własnego bólu. Społeczne ramy i konwenanse są jednak kajdanami również dla tych uprzywilejowanych. Biała, młoda kobieta, Skeeter, pragnie być dziennikarką, nikt jednak nie bierze jej na poważnie. Z kolei jej zamożne znajome starają się sprostać standardom, które amerykańskie lata 60-te stawiały kobietom: mają być piękne i nieskazitelne, być idealnymi żonami, matkami i gospodyniami. Za wszelką cenę.
Ta historia, skupiona wyłącznie na kobiecej perspektywie, jest pełna otuchy i ciepłego humoru, ale i bólu. Bohaterki, nie bez lęku i nie bez wątpliwości, postanawiają stawić czoła rasistowskiej i seksistowskiej kulturze. Skeeter pisze historię o czarnoskórych służących, a dwie z nich: Aibileen i Minny ryzykują wszystko i opowiadają o niesprawiedliwym traktowaniu. Kobieca siła i solidarność będzie dla nich wyzwoleniem i cenną nauką, którą można streścić w zdaniu, jakie Aibileen regularnie powtarzała swojej podopiecznej, małej dziewczynce: „Jesteś mądra, jesteś dobra, jesteś ważna”. Inna nauka? Jeśli ktoś zamienia twoje życie w koszmar, przyrządź mu jego ulubione ciasto… z ekstra dodatkiem z toalety.
autorka tekstu: Ola Gersz – ukończyła filologię polską i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje w mediach. Pisze, czyta, ogląda, słucha, podróżuje. Uzależniona od Netflixa, Spotify, amerykańskiej literatury feministycznej, produkcji Marvela, filmów Sofii Coppoli i czerwonej szminki. 28 wiosen nie przeszkadza jej zaczytywać się w powieściach young adult i szczerą miłością kochać disneyowskie animacje.