Chciałabym opowiedzieć dość skromnie o kilku wyselekcjonowanych przeze mnie filmach, które szczególnie kojarzą mi się z wakacjami, ciepłem słonecznych pocałunków, wieczorami spędzonymi przy otwartym oknie, może nawet z byciem samemu – każdy na swój własny, niepowtarzalny sposób. Teraz kiedy sobie o tym wszystkim nieco intensywniej myślę, to ich wybór może wcale nie jest tak bardzo różnorodny i niespójny, jak początkowo mi się wydawało. Wszystkie te produkcje dzielą pewną pokrewną melancholię, tak zresztą charakterystyczną dla letniej pory. Wspomnę tylko, że lato to moja ukochana pora roku, najukochańsza. Urodziłam się latem, w bardzo upalne popołudnie. Utożsamiam się ze wszystkim, co letnie. Noszę w sobie maleńką iskierkę, wokół której buduję tą całą słowną otoczkę. Być może wyjdę na skończonego ponuraka, ale uważam, że każda ulubiona pora niesie ze sobą ten specyficzny rodzaj smutku, przedziwnego utęsknienia.
Są to filmy dla ludzi, którzy nie mają już na siebie pomysłu, nie wiedzą co ze sobą począć w to upalne popołudnie; chcą jedynie ułożyć się wygodnie i zaglądnąć w ruchome obrazy cudzych wizji.
To wszystko, co ze sobą przynoszę. Zapraszam. Zachęcam.
Lato miłości / My Summer of Love Paweł Pawlikowski, 2004
Pawła Pawlikowskiego kojarzymy głównie z tak głośnych produkcji, jak oscarowa Ida czy zeszłoroczna Zimna Wojna. Myślę, że warto zajrzeć do jego wcześniejszej twórczości, która okazuje się być równie subtelna, tak cudownie początkująca i odkrywcza. Czy to z ogólnej sympatii do reżysera, czy zaś z czystej chęci poznawczej, nie zaszkodzi zaznajomić się i z tą konkretną pozycją, która jest, swoją drogą, inspirowana powieścią Helen Cross o tym samym tytule (może to bardziej znajomy grunt dla moli książkowych).
Lato. Okolice Yorkshire. W dość niepomyślnym życiu Mony (Natalie Press) nagle pojawia się “ten ktoś”; księżniczka na białym koniu, przepiękna wiolonczelistka – Tamsin (Emily Blunt). To historia o miłości, na co wskazuje sam tytuł. Film zalotnie prowadzi nas przez – lubię to nazywać – “psychoromantyczną” relację dwóch młodych, dojrzewających dziewczyn. Przez „psychoromantyzm” rozumiem pogłębiającą się, namiętną relację, którą stopniowo osłabia dogłębnie zakorzeniony mrok jednej ze stron. Obsesja, zaburzenie. Prosta droga do klęski.
Ich miłość rozkwita w cieniu trudnych kontaktów z mężczyznami, obie bohaterki mają na tym gruncie sporo przykrych przeżyć.
Melancholijne, muskane słońcem zdjęcia; brak zgiełku, słodko-gorzki głos Edith Piaf, niedbały makijaż, palenie papierosów, ryzykowne zabawy, eksperymenty z narkotykami i alkoholem, wywoływanie duchów, wylegiwanie się w trawie, bliskość natury. Prosta wyliczanka wydaje się odpowiednio zastępować rozwinięte zdania, które ciężko tworzyć w nadmiarze emocji. Młodzieńcze pragnienia, potrzeba zmiany i stabilizacji, mieszają się tutaj z patologicznym kłamstwem i uczuciowym chaosem. Wszystko przechodzi wraz z końcem lata.
Happy Together Wong Kar Wai, 1997
Onieśmielające estetycznie dzieło hongkońskiego reżysera (zdobywcy nagrody dla najlepszego reżysera na festiwalu w Cannes w 1997 roku) dość melancholijnie prowadzi nas przez duszną Argentynę. Zabiera na nie do końca udane wycieczki. Daje nam wakacyjną pracę. Oferuje nowe znajomości. Proponuje nowe początki. Uczy jak tańczyć tango. Szczerze pragnie doprowadzić nas nad malownicze wodospady Iguazu.
Gwałtowne, wręcz nerwowe zdjęcia z ręki, w połączeniu z przeplatanką monochromatycznych i rażących, jaskrawych barw nadają całej produkcji niezmiernie emocjonalnego wydźwięku – nasz nastrój na bieżąco dopasowuje się do tego, którego akurat doświadczają bohaterowie.
Według mnie, jest to przede wszystkim opowieść o zgubieniu siebie gdzieś po drodze. Bywa, że przemierzając drogi wspólnie, żadne z nas nie ma pojęcia dokąd tak naprawdę zmierzamy. Nikt nie zna właściwego kierunku prowadzącego do celu. Mapę porwał wiatr. Pomoc nie przyjdzie z żadnej ze stron.
Jest to oczywiście historia o miłości, a jest to miłość niejasna, nieodkryta – nie zdradza nam zbyt wiele o sobie. Jest ona niemal nieśmiała. Trochę zgryźliwa. Zazdrosna. Może nawet podła, choć po chwili tak czuła, tak opiekuńcza. Doskwierająca. Dwoje kochających się ludzi może dawać sobie wszystko i odbierać sobie wszystko.
Nie czas na łzy/ Boys Don’t Cry Kimberly Peirce, 1999
Jest to produkcja oparta na wątkach z życia transpłciowego Brandona Teeny, pochodzącego ze stanu Nebraska; brutalnie zgwałconego i zamordowanego w 1993 roku, przez mieszkańców małego miasteczka Falls City – recydywistów, kierowanych nietolerancją i niezrozumieniem dla mniejszości seksualnych. Oscarowa rola Hilary Swank, która wcieliła się w głównego bohatera tejże historii – Brandona; na ekranie partneruje jej niezaprzeczalnie najfajniejsza dziewczyna w show biznesie – Chloë Sevigny! Jest to duet, któremu zdecydowanie należy poświęcić chwilę uwagi. Gra obu aktorek nadaje temu filmowi największej artystycznej wartości.
Jest to w pewnym stopniu opowieść o zakochaniu, choć przy pozostałych, bardzo mocnych wątkach, ten aspekt wydaje się nieco schodzić na drugi plan, gubi się jego znaczenie.
Dominująca jest nieustanna walka – przede wszystkim o siebie samego, o swoją tożsamość, o przetrwanie w szorstkiej, małomiasteczkowej rzeczywistości. Główny bohater prowadzi nas do ciemnych, obskurnych barów, wywozi na piaszczyste drogi. Nie jest miło. Nie jest bezpiecznie. To nie jest kino, które lubi owijać w bawełnę. Przedstawia nam trudne realia szamotaniny pomiędzy płciami, wszelkie wynikające z tego rozterki, dyskomfort – zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Podczas niektórych scen, naprawdę pozostaje jedynie zacisnąć zęby w akcie szczerego współczucia.
Chłopaki nie płaczą, ale ja tak – zawsze płaczę podczas fatalnych zakończeń, niezasłużonego cierpienia, podłej dyskryminacji i braku chęci zrozumienia.
Émotion Nobuhiko Ôbayashi, 1966
Film jak sen. Tym razem mamy do czynienia z eksperymentalnym, surrealistycznym kolażem. Zarówno montaż, jak i notoryczna gra barw, obrazków i cytatów sprawia, że film wydaje się być narodzony ze skrawków, odpadków myśli. Spotykamy się z nadzwyczajną zabawą formą. Zachwycająca, poetycka narracja, opowiada przedziwną historię – nieco zabawną, nieco groteskową. Mówi do nas czule, mówi do nas wierszem.
Zestawienia przeciwieństw wiodą prym w tejże opowieści. Mimo ciepłych, letnich krajobrazów pełnych dzikiej zieleni i potencjalnego spokoju, historia ma bardzo szybkie tempo, które nie pozwala zrelaksować się i pochylić nad jednym wątkiem, ponieważ każdy kolejny uderza w widza gwałtownie – tak oto wygląda cała wędrówka od wyjazdu znad morza, do powrotu nad morze.
Ostatni dzień lata Tadeusz Konwicki, 1958
Na sam koniec, na ostatni dzień lata – nasza polska perełka. Jeśli komuś nie udało się w tym roku odwiedzić Bałtyku, to ten film zabierze was na plażę na cały dzień. Pozwoli poczuć choć namiastkę słonej bryzy.
„Ja wiem – nie trzeba tak, ja wiem, ja wiem, ale kiedy przyjaciel wyciąga rękę, zasłaniam głowę jak przed ciosem, zasłaniam się przed ludzkim gestem, zasłaniam się przed odruchem czułości” (Głosy Tadeusz Różewicz) – ten jeden cytat doskonale reprezentuje istotę owej opowieści, jest także jej początkowym motywem.
To obraz niezwykle ascetyczny, chce się rzec skromny w własnej formie, a jednak mówi nam o wiele więcej, niż moglibyśmy od niego oczekiwać. Tęsknota za młodością. Strach przed wojną. Problem z nawiązaniem kontaktu z drugim człowiekiem. Wołanie o miłość, błaganie o miłość. Kochać czy umrzeć? Pragniemy zapytać. To film o czymś, co już się kończy. Kończy się nie tylko lato.
Emilia Banaś (21) – rak w słońcu, skorpion w ascendencie, waga w księżycu. Kłębek nerwów. Osoba niebinarna. Aspirująca pisarka i poetka. Przyszła studentka Tekstów Kultury na Uniwersytecie Jagiellońskim. Okazjonalnie udziela się aktorsko, głównie w produkcjach eksperymentalnych. W przeszłości stylistka i modelka – z dawnych doświadczeń pozyskała przede wszystkim miłość do mody awangardowej. Pasjonatka mitologii słowiańskiej, demonologii, astrologii, horroru i ciężkiego, łzawego romansu. Ponad rok temu powróciła na swoje ukochane, rodzinne południe, gdzie skrupulatnie poświęca się badaniu lokalnych obrzędów oraz studiowaniu tutejszej flory i fauny, na potrzebę tworzonej przez siebie literatury.
Instagram: @banasemila