Mleczną szybę drzwi pokrywają wyblakłe plakaty i sfatygowane pocztówki z wizerunkami kudłatych szczeniaczków. W kryształowym wazonie, ustawionym na stoliku z lakierowanej wiórowej płyty, dumnie prężą się cięte dalie. Porcelanowy kotek z utrąconym ogonkiem oblizuje łaciaty pyszczek, a woskowa świeca w kształcie Maryjki oddaje się cichej modlitwie. Na parapecie, nocnej szafce i emaliowanym taborecie tłoczą się durnostojki, pierdółki, bibeloty i duperelki, na które zabrakło miejsca na regale. Na wszystkim dookoła kładzie się miękkie, słoneczne światło. W powietrzu unosi się zapach gotowanego mleka, starych książek i świeżego prania.
Jestem prawie pewna, że gdy otworzę ustawioną w rogu starą, trzydrzwiową szafę, to wypłynie z niej Panna Migotka na różowej chmurce. Bo jeśli trollica z Doliny Muminków miałaby się gdzieś zmaterializować, to tylko tutaj, w mieszkaniu Pauliny Gryc – blogerki, fotografki-amatorki, popularyzatorki idei estetycznego wychowania, projektantki biżuterii. Kolekcjonerki osobliwych przedmiotów i vintage’owej adeptki.
Bombonierka z kadrami
Paznokcie, pomalowane lakierem w odcieniu jogurtowej truskawki, ozdobiła pastelowymi kropeczkami. Na środkowym palcu błyszczy pierścionek z koralików, na policzkach wycięte z samoprzylepnego papieru kolorowe stokrotki. Paulina dostraja swojego analogowego Nikona. Zbliża wizjer do oka i uważnie studiuje kadr. Zanim naciśnie spust, na chwilę wstrzymuje oddech. Po chwili przestrzeń wypełnia krótki, legendarny trzask. Zdjęcie zobaczymy dopiero za kilka dni, gdy fotograf wywoła odbitki. Nawet jeśli ujęcie wyjdzie rozmazane albo prześwietlone, to i tak pojawi się na prowadzonym przez Paulinę instagramowym profilu @bombone_bombone. Próżno zresztą szukać na nim obrazów idealnie skrojonych, takich od linijki. Nie takie jest Bombone. Tutaj bardziej niż akademicka poprawność liczy się efekt. Przebarwienia, zniekształcenia perspektywy czy nawet nakładające się na siebie klatki to nie deklasujące odbitkę warsztatowe błędy. Przeciwnie – zdaniem Pauliny takie aberracje, analogowe niespodzianki, „przypominają marzycielskie sny. Często nie jest ważne, co pojawi się na zdjęciu – czeka się na kolory. A te wychodzą pięknie sprane i wyblakłe, jak kolory plastikowych zabawek pozostawionych w piaskownicy, na słońcu, na całe lato”.
Bombonowe obrazki są efemeryczne i wysublimowane. Próbują uchwycić czar dolce far niente – słodkiego nicnierobienia, beztroskiego, letniego lenistwa. W ich kadrach tłoczą się wakacyjne totemy – buteleczki z olejkiem do dopalania, okulary przeciwsłoneczne, gumowe klapki. Łagodne, pastelowe kolory przywodzą na myśl mleczne szejki. Na jednym z ujęć kosmyki blond włosów spływają po kobiecych, opalonych plecach. Do nasmarowanych kremem łopatek przykleiły się drobinki piasku, a od różowego, mocno wyciętego kostiumu kąpielowego odbija się słońce. Na innym zdjęciu trzy soczyste mandarynki, ułożone na grubym plażowym ręczniku, czekają, żeby rozpłynąć się w czyichś ustach.
Z wielu fotografii emanuje subtelny erotyzm. Taki, który nie wykłada wulgarnie kawy na ławę, nie rozleniwia głowy tandetną pornografią, ale angażuje wszystkie zmysły i daje wyobraźni pole do popisu. Przenosi do gimnazjalnych czasów, gdy co wakacje traciłyśmy głowę dla lokalsa – studenta Politechniki Warszawskiej, który w czasie letnich ferii dorabiał sobie w rodzinnej smażalni ryb. Pamiętacie to uczucie? Wystarczył widok jego opalonych nadgarstków owiniętych mulinowymi bransoletkami albo przysłaniającej spocone czoło blond grzywy, żebyśmy przez resztę turnusu chodziły półprzytomne, pijane fantazjami o pocałunkach. Takim właśnie ciepłem – wakacyjnych zauroczeń, tańców-przytulańców na kolonijnych dyskotekach, romantycznych spacerów ramię w ramię – otulają zdjęcia Pauliny.
Sierociniec dla niechcianych przedmiotów
Kilka fotografii to kadry z mieszkania Pauliny – eklektycznej oazy, sierocińca dla niechcianych przedmiotów. Znalezionych na pchlich targach, wyszperanych na garażówkach, odziedziczonych po babci. Cześć rzeczy to śmietnikowe łupy. Włączanie ich w przestrzeń mieszkania jest dużo bardziej skomplikowane niż się wydaje. Nie chodzi o bezmyślne znoszenie do domu wszystkiego, co trafi pod strzechy śmietnikowej altany albo zalega w babcinym salonie – wtedy byłaby to zwykła syllogomania, kompulsywne zbieractwo. Potrzebne jest wyczucie, które uchroni przed popadaniem w przytłaczającą przesadę. Wprawne oko, które wśród góry pospolitej tandety wypatrzy perełkę. I koniecznie wizjonerski zmysł, który niepozorne bibeloty połączy w zachwycające kompozycje. Piętrzący się przy łóżku stos starych magazynów przestaje być kupką makulatury, gdy postawi się na nim lampkę i ramkę ze zdjęciem – staje się wtedy nocnym stolikiem (zarówno oryginalnym, jak i funkcjonalnym). Jedne przedmioty zostają obdarzone nowym, praktycznym zastosowaniem. Przeznaczeniem innych jest po prostu być. Roli durnostojek nie należy umniejszać – to one odpowiadają za urok mieszkania i tworzą jego niepowtarzalny klimat.
Kochaj, albo rzuć
Ustawioną na etażerce kryształową papierośnicę zamiast dymiących Marlboro wypełniają pierścionki, bransoletki i kolczyki – biżuteria z pracowni Pauliny (@_loveme.lovemenot). Jubilerskimi surowcami, których używa Paulina, nie są kamienie szlachetne, srebro i bursztyny, ale koraliki – plastikowe, szklane, z masy perłowej. Pochodzą ze sklepów z zabawkami, ze starych (niekiedy przedwojennych), rozprutych naszyjników. Drobne kolorowe paciorki przypominają pudrowe cukierki. Albo sprzedawane na wagę, oprószone cukrem galaretki. Wyglądają, jakby od ciepła skóry miały się zaraz rozpłynąć, zostawiając na jej powierzchni lepkie ślady. Nawleczone na rozciągliwe żyłki tworzą pierścionki z oczkiem w kształcie kwiatuszka, a nanizane na druciki – kolczyki w randomowo zestawionych barwach.
Kolekcja Pauliny daje pstryczka w nos modowym regułom. Kolczyków nie trzeba nosić do pary, kolory można zestawiać według własnego widzimisię, a liczbę pierścionków, jakie chce się założyć, ogranicza tylko liczba palców. Wszystkie mają w sobie urok dziecięcych wyrobów, są jak podebrane ze szkatułki młodszej siostry. Swoją zabawkową formą nadają kokieterii – kilka modeli przypadłoby do gustu Lolicie.
Koleżeńskie kolażówki
Siedzimy przy kuchenny stole i przez papierowe słomki sączymy lemoniadę. Kwaśny smak cytryn miesza się ze słodyczą grejpfrutów, w ustach chrzęszczą kryształki cukru. Jedynym źródłem dźwięku jest miarowe tykanie zegara i dochodzący zza otwartego okna szum ulicy. Żadnego pisku radiowego spikera czy szumu telewizora. Taka cisza działa kojąco na zmęczone miejskim hałasem uszy i pozwala w końcu usłyszeć własne myśli. A te, gdy dojdą już do głosu, potrafią być bardzo pomysłowe.
Zdaniem Pauliny gadające pudło okalecza kreatywność. Skuteczne antidotum na rozleniwioną telewizją wyobraźnię widzi w tworzeniu kolaży. Historie, jakie snują jej papierowe mozaiki (@_niebieskiemigdaly_) mają równie dużo z fantasy i science fiction, co z komedii i romansu. Są równie barwne i eklektyczne, co ich twórczyni. Śmiejącej się blondynce, postaci wyciętej z PRL-owskiego czasopisma „Film”, Paulina dorabia koronę z papierowych cytrusów. Stroskaną gospodynię, panią domu z amerykańskich przedmieść lat 50., umieszcza w gąszczu paproci. Piękność w chabrowych cygaretkach, wraz z fotelem i rozłożystą monsterą, wynosi do gwiazd (i to dosłownie, bo smukła brunetka dryfuje w przestrzeni kosmicznej).
Technika – tradycyjna, całkowicie manualna, wytnij–wklej. Materiały – każde, które dadzą się nakleić/naszyć/odbić na papierze. Najlepiej, jeśli będą vintage’owe – o estetyce rzadko spotykanej we współczesnej grafice. Sprawdzą się stare modowe czasopisma, wyszperane na pchlim targu klasery pełne retro znaczków, ilustracje z książek dla dzieci, ryciny z albumu przyrodniczego. Zasuszone kwiaty, papierki po cukierkach, nagłówki z gazet, pocztówki, rodzinne fotografie. W tym barszczu grzybów nigdy nie jest za dużo, a papier z wdzięcznością przyjmie wszystko – pomieszane kolory, style i techniki. Wyszło dziwnie, śmiesznie, trochę erotycznie? A może upiornie i makabrycznie? Świetnie. To znaczy, że kolaż spełnił swoją funkcję – opowiedział intrygującą historię.
Malinowe serniczki
Paulina rozsuwa bladożółte zasłonki i wpuszcza do mieszkania popołudniowe słońce. W powietrzu unoszą się drobinki kurzu, nad głowami bzyczy zdezorientowany komar. Na porcelanowych talerzykach dygoczą z zimna malinowe serniczki. Nie mogę się powstrzymać i podchodzę do szafy. Przykładam ucho do drzwi, ale nie słyszę muminkowego chichotu.
Jeśli Panna Migotka jest w środku, to chyba właśnie ucina sobie poobiednią drzemkę.
Autorka tekstu: Ola Arkuszyńska-Garlej – psycholożka, która nigdy nie pracowała w zawodzie i historyczka sztuki bez dyplomu. Gromadzi więcej książek, niż jest w stanie przeczytać. W każdym mieście, do którego trafi (czy to Nicea, czy Radom) szuka galerii sztuki, którą mogłaby odwiedzić. Gra na pianinie, recytuje z pamięci „Dziady” Mickiewicza i często śni świadomie. Ma syna Stasia, z którym lubi układać klocki LEGO.
Autorka zdjęć: Paulina Gryc