Pewnego dnia, po intensywnym treningu karate, przyszłam do agencji, w której pracowałam jako modelka. Byłam trochę zmęczona, za to w świetnym nastroju. Czułam się silna i pewna siebie, osadzona w swoim ciele, które właśnie udowodniło, że jest w stanie znieść niewyobrażalną liczbę przysiadów i nie odmówić współpracy. Pamiętam, że kiedy miałyśmy zacząć rozmawiać o jakichś zawodowych sprawach, szefowa spojrzała na moje nogi z przerażeniem i spytała głosem pełnym troski: – Co ci się stało?

Podążyłam za jej wzrokiem i zobaczyłam, że na moim udzie rozkwitł wielki purpurowy siniak. Zaśmiałam się i wytłumaczyłam, że nie ma się czym martwić. Siniak był pamiątką po treningu i nawet nie zauważyłam, kiedy go sobie nabiłam. Za to sam trening był fantastyczny i dzięki niemu czułam się ze sobą bardzo dobrze. Pomimo tych zapewnień na twarzy mojej szefowej nie pojawiła się ulga, za to wcześniejszy lęk ustąpił miejsca nieskrywanej niechęci. Rzuciła kolejne nieprzyjemne spojrzenie w stronę siniaka i powiedziała: – Może powinnaś skończyć z tym karate? To nie wygląda dobrze.

Wspomnienie tej rozmowy często do mnie wraca. Rozumiem, dlaczego moja szefowa oczekiwała ode mnie nóg bez siniaków: ciało modelki musi zawsze w jak największym stopniu przypominać fantazję na temat idealnego ciała kobiety, fantazję pozbawioną wszelkich usterek i niedociągnięć. Takie są standardy tej pracy. Tylko co mówi nam to o sposobie, w jaki wszyscy myślimy o dziewczynach?

Kiedy jesteśmy bardzo mali, biegamy, bawimy się i obijamy o świat dookoła jak szaleni. Wchodzimy na drzewa i zdzieramy sobie skórę, ocierając się o szorstką korę. Przewracamy się co chwila, podnosimy i trochę posiniaczeni biegniemy dalej. Ale w którymś momencie dojrzewania coś się zmienia. Zdarte kolana przestają w równym stopniu należeć się chłopakom i dziewczynom.

Pojawia się przekonanie, że chłopcy muszą się wyszaleć – to normalne. Eksperymentują, wcielają w życie różne dziwne pomysły, często z opłakanym skutkiem. Ale nawet te nieudane próby stanowią powód do dumy. Kolegom można opowiedzieć zabawną historię albo pokazać pokaźną bliznę budzącą ich szacunek i zazdrość. Zadrapania, rany są jak trofea, stanowią dowód przeżytych przygód i mierzenia się ze światem. Świadczą o odwadze. Zdarte kolana są tylko efektem ubocznym chęci do życia, gotowości do podejmowania wyzwań, której od chłopców, a potem od mężczyzn, w końcu się oczekuje.

Ale nie od dziewczyn. Zdobyte podczas zabawy blizny na naszej skórze nie są uważane za pamiątkę po przygodach, tylko za coś szpecącego. Zadrapania, siniaki, brud budzą nie tylko uzasadnioną troskę, ale również niechęć. Nawet w drobnych gestach i uwagach rodziców, nauczycieli i opiekunów przemyca się nam do głowy przekonanie, że powinnyśmy trzymać się w ryzach i unikać ryzyka, bo przecież nasze ciała służą przede wszystkim do tego, żeby dobrze się prezentować. Nie powinno być na nich żadnych śladów użytkowania, bo to nieładne. A przecież nie można nauczyć się niczego nowego ani mierzyć się z coraz trudniejszymi problemami bez potknięć, pomyłek i zadrapań. Jeżeli chcemy jeździć na rowerze, na rolkach, na nartach, grać w piłkę i być w tym coraz lepsze, musimy przygotować się na to, że przewrócimy się i zedrzemy sobie trochę skóry. I nie dotyczy to jedynie naszych kolan, ale także tego, co mamy w głowach.

Zanim zrozumiemy matematykę, będziemy w stanie płynnie mówić w obcym języku albo poznamy znaczenie skomplikowanych pojęć używanych przez filozofów i naukowców, co chwilę przyjdzie nam konfrontować się z własną niewiedzą. Będziemy potykać się o coraz to nowe przeszkody – nowe słowa, bardziej skomplikowane wzory, niemożność zapamiętania tak wielu rzeczy naraz. Będziemy czuć się niemądre i niekompetentne. Ale to znak, że mamy odwagę odkrywać nowe rzeczy i mierzyć się z własnymi możliwościami.

Chłopcy uczą się tego od dziecka – są dumni ze swoich blizn, ponieważ w ich przypadku większe skaleczenia uznawane są za dowód podjęcia trudniejszych wyzwań. Dziewczyny są oceniane inaczej. Nas nie uczy się odwagi i nie zachęca do ryzyka, tylko do zachowawczości – lepiej nie podjąć wyzwania i nie narazić się na ból i ośmieszenie. W końcu to nie wygląda dobrze.

Kiedy rozglądam się dookoła, widzę, że ja i inne dziewczyny krygujemy się o wiele częściej od chłopaków. Nie zabieramy głosu w dyskusjach, a jeżeli to robimy, to zapewniamy wylewnie, że nie jesteśmy pewne tego, co mówimy. Pytania często zachowujemy dla siebie. Nie udzielamy odpowiedzi, jeżeli nie jesteśmy przekonane, że znamy tę właściwą. To sprawia, że czasami milczymy, chociaż tak naprawdę mamy wiele do powiedzenia.

Wiele z nas, kiedy przychodzi czas podejmowania wyborów, z lęku przed porażką nie decyduje się na ryzyko. Nauczone, że potknięcia i błędy są nieatrakcyjne i szkodliwe, często nie mamy odwagi, żeby próbować swoich sił w nowych dziedzinach albo stawiać sobie poprzeczkę wyżej. Trzymamy się tego, czego jesteśmy pewne. Bo jeżeli coś nie wychodzi albo wydaje się bardzo trudne, to może lepiej od razu dać sobie spokój, żeby tylko się nie wygłupić. Nawet, jeśli marzą nam się szczyty, często przygotowania do wyprawy trwają tak długo, że nigdy na nią nie wyruszamy.

Jeżeli odważymy się na coś zupełnie nowego i nieznanego, nigdy nie będziemy mieć pewności, że jesteśmy w pełni zabezpieczone, nauczone i gotowe na wszystkie możliwe niespodzianki. Na pewno popełnimy błędy, często bardzo głupie. Nie będziemy sobie radzić z zadaniami, które dla innych są już proste i będzie nas to frustrować. Ale ci inni też nie zawsze dawali sobie z nimi radę. Inżynierki, które pracują teraz dla NASA, na pewno zepsuły nie jeden sprzęt, starając się złożyć z jego części nadajnik WiFi, a wielkie poetki zapisywały swoje zeszyty pretensjonalnymi wypocinami. Takie pozostałości po pierwszych próbach, „blizny”, mogą być nieco wstydliwe, ale później często zmieniają się później w powód do dumy: w świadectwo, że mierzyłyśmy się z wyzwaniami, które przekraczały nasze ówczesne możliwości. To właśnie na nich budujemy swoją wiedzę i kompetencję. Niewiele jest uczuć, które mogą równać się z radością z pokonywania własnych ograniczeń.

Kiedy jako studentka zaczynałam prowadzić badania, nie raz wpadałam w panikę, orientując się, że brakuje mi wiedzy i umiejętności, że źle zapisałam ważne wyniki, nie potrafię naprawić programu, w którym przeprowadzam test albo muszę płynnie posługiwać się pojęciami, których znaczenia kompletnie nie znam. Bardzo szybko musiałam się nauczyć, że jeżeli chcę pracować na wysokim poziomie, muszę zaakceptować fakt, że raz za razem będę potykać się o własną niewiedzę i będę musiała naprawiać swoje błędy. Ale właśnie w ten sposób zdobyłam zdolności, z których teraz bez trudu korzystam, i mogę stawiać przed sobą wyzwania, które kiedyś wydawały się nieosiągalne.

Dziewczyny, nie bójmy się zedrzeć sobie czasem kolan. Nie musimy bać się potknięć, bo okazuje się, że z perspektywy czasu wcale nie są takie straszne, a my możemy wstać, otrzepać się i iść dalej.

 

 

autorka tekstu: Aleksandra Piejka (23) – studiuje, prowadzi badania z zakresu neuropsychologii i psychologii społecznej, próbuje uczyć się programowania i stara się działać społecznie. Mieszka w Warszawie, chociaż trochę chciałaby w Tokio. A najchętniej prowadziłaby parę równoległych żyć, w których byłaby astrofizyczką, muzyczką jazzową, pisarką science fiction i himalaistką, ale chyba się tak nie da.

autorka ilustracji: Agata Mianowska (24) – studentka animacji w Łódzkiej Szkole Filmowej. Ukończyła Liceum Plastyczne w Warszawie. Zajmuję się animacją i ilustracją. Swoje rysunki publikuje na facebooku