W swojej debiutanckiej powieści Weronika Gogola (ur. 1988) po trochu odsłania rodzinny portret, na który składa się cała masa ciotek, wujków, babć i dziadków dorastającej Weroniki – jej powieściowego alter ego. Portret, na którym obok siebie stoją żywi i umarli, bo śmierć w książce to nieuchronna konsekwencja życia, jego nieodzowny składnik, tak samo jak dojrzewanie i związane z nim bolączki.

Weronika Gogola, „Po trochu”. Książkowe Klimaty, 180 stron, w księgarniach od 10 czerwca 2017

Weronika, przez jednego z wujków uparcie nazywana Asią, a przez kolegów z klasy Godzillą, tak jak autorka dorasta w Olszynach  wsi, jakich w Polsce pełno. Po pożarze gieesu – największego sklepu, w którym jako jedynym można było dostać jajka niespodzianki – schedę przejmuje magazyn z gwoździami. Jest jeszcze spożywczak z lodami Panda i sklep z majtkami, w którym stoi osobna półka z ubraniami do trumny. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem śmierć wpisana jest w krajobraz Olszyn tak samo jak wielka paryja, chatka czarownicy na górce i szczepione jabłonie na Żabińcu. Dorastająca Weronika prędko się z nią oswaja. Śmierć z początku przybiera postać zmumifikowanych żab na asfalcie i motyli za wersalką, którym bohaterka wyprawia w ogródku pogrzeb, odśpiewując piosenkę z Pocahontas. Potem przychodzi po zostawione na słońcu kurczątka, kota, którego Weronika niechcący dusi z miłości, i sprezentowanego przez wujka kaczora, a po rozgrzewce na zwierzętach zabiera się za bliższych i dalszych krewnych, sąsiadów i kolegów. Śmierć, choć demokratyczna, w powieści przybiera różne oblicza  czasem bywa nagła i brutalna, czasem absurdalna, a niekiedy owiana aurą tajemnicy, rodzinnej klątwy i zabobonu. Mimo że w powieści obecna jest nieustannie, zostawia miejsce dla innych, nie mniej ważnych tematów.

Dzieciństwo Weroniki nie jest ani idyllą, ani koszmarem, a barwnym kolażem, na który składają się pojedyncze wspomnienia, zasłyszane opowieści i krotochwilne scenki. Obrazu dopełniają artefakty i symbole, które bez trudu rozpozna każdy, kto miał szczęście dorastać w latach 90-tych. Draże Korsarz, Alexis z Dynastii, brązowe szklanki z duraleksu i doktor Quinn we mnie, urodzonej w tym samym roku co autorka, budzą podobne wspomnienia i tęsknotę. W latach 90-tych tkwi jakaś niewysłowiona magia, która, przynajmniej mojemu pokoleniu, każe do nich wracać, co widać świetnie także w księgarniach (np. „Atlas: Doppelganger” Dominiki Słowik, „Floryda” Grzegorza Bogdała, „Duchologia polska: rzeczy i ludzie w latach transformacji” Olgi Drendy czy „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” Weroniki Murek). Z tego barwnego chaosu rodziły się przedziwne twory, a raczkujący, jeszcze dziki kapitalizm otwierał nowe furtki i niektórym pozwalał złapać „fuszkę życia” – dla rodziców Weroniki była to masowa produkcja gipsowych cycków i siusiaków, które potem wędrowały za naszą zachodnią granicę. Dorastająca Weronika z dojrzewaniem i seksem oswaja się po trochu i równie przypadkowo jak ze śmiercią. Podgląda sikających na polu chłopów, w pracowni ojca znajduje zdjęcia gołych pań, a Kasia ze szpitala trzyma pod poduszką „Brava” i „Popcorny”, w których można było przeczytać o Dwunastu sposobach, jak ją uszczęśliwić, i opowiada o tym, co robi z leżącym w tej samej sali Markiem. Jednak im Weronika jest starsza, tym mniej podoba jej się bycie dziewczyną:

„(…) najgorzej być małą dziewczynką. Bycie małym chłopcem jest o wiele łatwiejsze. Kiedy się bijesz, nikt nie przezywa cię Godzilla, tylko wszyscy mówią o tobie równy gościu, możesz sikać w lesie na stojąco i nie musisz się bać, że jakiś kleszcz wejdzie ci do środka, możesz mówić kurwa, kiedy chcesz, nie musisz się dobrze uczyć, możesz być ministrantem i zarabiać pieniądze, chodząc po kolędzie, nie musisz odkurzać i zmywać naczyń, nie musisz nosić długich włosów i uważać na rzepy, nie musisz się bać, że kiedyś w końcu przyjdzie okres i będziesz mieć przesrane, jak mawia ciocia, nie musisz się opiekować młodszą siostrą albo bratem, nie musisz grać w ręczną tylko w nożną, możesz dłużej jeździć na rowerze po zmroku, nawet jak nie masz dynama, a przede wszystkim, przede wszystkim możesz jeździć na simsonku.”

Weronika bynajmniej nie jest stereotypową małą dziewczynką. Z jednej strony marzy o ukochanym, który najprawdopodobniej mieszka gdzieś na warszawskim Żoliborzu, a z drugiej potrafi rozbić koledze na głowie butelkę Kubusia, bo ten przezwał ją: Herkules. Wspina się na drzewa i chce być jak Karioka, co nie przeszkadza jej wyobrażać sobie, że gdy pojawia się w szkole w dredach i bojówkach, chłopaki ustawiają się w kolejce, żeby ją pocałować. Zastanawia się, dlaczego na dyskotece nikt nie chce z nią tańczyć, a lustro podsuwa jej odpowiedź – drugi podbródek jak u biskupa albo polityka. Z tych pozornych paradoksów Gogoli udaje się stworzyć bohaterkę z krwi i kości, z którą łatwo się utożsamić i dzięki temu poczuć raz jeszcze na własnej skórze ból dorastania.

„Po trochu” jest powieścią niewątpliwie udaną i godną polecenia. Prostym, żywym językiem, z humorem i bez zbędnego zadęcia opowiada o tym, co w życiu najważniejsze. Gogola jest czujną obserwatorką, która z pojedynczych zapamiętanych obrazów tworzy przejmującą i autentyczną całość, a za spoiwo służy jej dziecięca, niczym nieskrępowana wyobraźnia. To dzięki niej właśnie zdarzenia na pozór zwykłe i błahe zmieniają się w warte opowiedzenia historie.

 

autorka recenzji: Justyna Polanowska (28) – mieszka w Helsinkach, stawia pierwsze kroki w przekładzie literackim i pisze doktorat o lokalnej, nieco osobliwej odmianie fikcji spekulatywnej znanej jako „Finnish weird”. Czasami ma wrażenie, że te wszystkie dziwactwa i absurdy, o których bez przerwy czyta, jakimś tajemnym kanałem wsączają się w jej życie. Zamiast na dyskusję o książce trafia na popis mongolskiego śpiewu gardłowego, a we włosach znajduje landrynkę, chociaż wyszła tylko na spacer i nie spotkała nikogo, kto mógłby landrynki spożywać.