– Dostałam pierwsze zlecenie na własny wzór, rozumiesz, całkowita dowolność. Ja rysuję, klient ogląda i bierze albo robimy drobne poprawki – co prawda powiedziała to ustami, to jakby mówiły jej oczy. Dwie, lśniące gwiazdy. Al patrzył na nią i wiedział, że w weekend te oczy zapłoną jeszcze bardziej, a potem zgasną, ale tylko na chwilę i wiedział, że taka jest kolej rzeczy.
– O czym myślisz? – zdmuchnęła grzywkę z brwi tak, jak można zdmuchnąć puch z dmuchawca.
– To naprawdę bardzo dobra grafika – pocałował ją w czoło.
Najprostszy jest pomysł. On przychodzi sam. Czasem pomysły przychodzą do mnie, kiedy śpię. Pomysły na całe opowiadanie, nawet z imionami bohaterów. Czasem we śnie przychodzą mi do głowy finezyjne imiona, które nie istnieją. Rano budzę się z niejasnym cieniem emocji i imieniem w głowie. Na przykład Pemblot. Kiedy wrzucisz to imię w wyszukiwarkę Googla, to zapyta Cię tylko, czy miałeś na myśli „pembelot” i wyrzuci wyniki pod to hasło.
Chociaż opowiadanie o Pemblocie co prawda jeszcze czeka w kolejce do napisania, to imię głównego bohatera jest w nim już obsadzone. Teraz, pisząc ten tekst, zastanawiam się, czy ktoś kiedyś nie podkradnie mi tego imienia i śmieję się sama z siebie do klawiatury. Gdyby to był wywiad, w tym miejscu w kwadratowych nawiasach trzeba byłoby napisać [śmiech].
Pamiętam jak w liceum zaczytywałam się w Kapuścińskim. To były czasy, kiedy na tapecie byli Dostojewski i Tołstoj, a ja bałam się książek grubszych niż własny nadgarstek. Zamiast spędzać zimowe wieczory z braćmi Karamazow, wolałam czytać o Kapuścińskim podróżującym po Etiopii i podglądającym dwór Haile Selassie, ostatniego cesarza kraju. Pamiętam jeden z wywiadów, gdzie Kapuściński opowiada, że w książce najważniejsze jest pierwsze zdanie; że ono ustawia całą opowieść i że jak masz to pierwsze zdanie, to jesteś w domu, nawet gdyby ten dom był dwa lata pracy nad książką stąd. Pamiętam, że tamtej zimy miałam anginę, siedziałam w domu i stukałam Kapuścińskiego, a jak już wróciłam do szkoły, to któregoś razu na polskim zacytowałam początek „Cesarza”: „To był piesek rasy japońskiej, nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim”. W normalnych okolicznościach pewnie nie zwróciłabym najmniejszej uwagi akurat na to zdanie, ale symultanicznie z lekturą „Cesarza” wpadłam na wspomniany wywiad Kapuścińskiego z Piotrem Kraśką:
W pewnym momencie zobaczyłem zdjęcie, które mi przypomniało cesarza. Miał on małego pieska, z którym często go fotografowano na tronie. I myślę sobie: może od tego zacznę, od tego pieska. I tak zacząłem pisać to pierwsze zdanie.
Do dziś je pamiętam, bo jak je napisałem, to już wiedziałem, że mam książkę. Pierwsze zdanie otwiera książkę i dlatego jest takie ważne. Gombrowicz w swoich “Dziennikach” pisze o tej makabrze, o tej makabrycznej mgławicy początku. Gdy ma się pierwsze zdanie, to już się wie, że to zdanie pociągnie następne i następne. I powoli zacznie się ta narracja tworzyć.
(źródło)

Nie wyszłam dalej niż dwa pierwsze zdania, nie miałam tak dobrej pamięci. Miałam jakieś siedemnaście lat i matka ładowała we mnie tran na wzmocnienie odporności i pamięci. Wtedy w szkole byłam osłabiona po anginie i po mroźnych, podlaskich zimach, które wyciągały nocami do -30 stopni. Skończyłam cytat i dostałam szóstkę. Niby był to miły gest, ale też znak czasów. Czasów, kiedy wkuwaliśmy wszystko na pamięć, od budowy pantofelka, przez manewry wojsk pod Grunwaldem, po – no właśnie – cytaty z książek i to niekoniecznie tomików poezji.
Pomimo swoich edukacyjnych wzlotów i upadków, jak również wzlotów i upadków polskiego systemu szkolnictwa, raczej lubiłam pisać, a co ciekawe, było to dla mnie naturalną formą porządkowania rzeczywistości. Może tak naprawdę po prostu nigdy nie rozumiałam świata i miałam dużo do uporządkowania. Tutaj też powinien pojawić się [śmiech].
Teraz bardziej niż na pierwszym zdaniu skupiam się na ostatnim. To ono jest dla mnie miejscem, do którego zmierzam ja i moi bohaterowie, czymś, co bezwarunkowo musi się wydarzyć w opowieści. Jest też wielkim napisem “exit”, migającym mi przed oczyma neonem, kiedy już mam ochotę rzucić to całe pisanie w pierony. Ostatnie zdanie jest dla mnie rytuałem przejścia, po którym nie kończę pisać, ale po którym zaczynam znowu od pierwszego dnia. Ponowne pochylenie się nad tekstem, sprawdzenie tempa zdań, redakcja, edycja, przeróbki… Lista się nie kończy. Nie kończy się też pisanie, bo potem są kolejne felietony, opowiadania, artykuły, miniaturki do napisania.
Warto myśleć o swoim pisaniu jak o procesie, nie rozpatrywać go w kategorii skończonego produktu, wydanego opowiadania, powieści w twardej okładce, wystawy w Empiku. Inne myślenie nie ma sensu. Myślenie o swoim pisaniu jak o produkcie końcowym to najbardziej toksyczny mechanizm jaki mogę sobie wyobrazić. Dla pisarza to bardziej szkodliwe niż jogging wzdłuż Alei Słowackiego z końcem lutego w Krakowie, kiedy pyły PM 10 osiągają stężenia pekińskie.
Dla mnie dodatkową trudnością jest też przekonanie czytelników, choćby tych z mojego bloga Kałuże i Róże, że pisanie o substancjach psychoaktywnych nie równa się promowaniu tych substancji i że nie jestem Kapuścińskim, nie piszę fikcji. Ludzie wchodzą na mojego bloga i komentują: „Stara, ile musiałaś wyćpać, żeby napisać takie teksty. Szacun, ale zapodaj please numer do dilera”. No właśnie, a co jeśli nic nie wyćpałam? Wtedy niby super, ale jeśli nic nie wyćpałam, to co ja wiem o halucynogenach? Jakie mam prawo, by o nich pisać? Najlepiej powinnam pokornie zamknąć bloga i zafollowować na Facebooku stronę “Nie znam się, to się wypowiem”. Piszę o SPA (eufemistyczne określenie substancji psychoaktywnych), bo to dla mnie znak czasów. Nie niedziele niehandlowe, drogie wynajmy mieszkań, terror korporacji, ale SPA. SPA jest dla mnie zgrabną metaforą klimatu, w którym żyjemy, gdzie prawd jest więcej niż ziem po rozbiciu dzielnicowym Polski w 1210. Każdy żyje trochę w swojej własnej „wirtuolandii” i każdy ma dostęp do bardzo wąsko sprofilowanych pod niego informacji. Mam tu na myśli choćby portale społecznościowe typu Instagram czy Facebook, gdzie w zasadzie poruszamy się bardzo mocno w rejonach osób o podobnych zainteresowaniach, podobnych poglądach, a na Instagramie nawet o podobnym wyglądzie. Niby nie ma w tym nic złego, ale jest też w tym spora doza iluzji. Dlatego piszę o narkotykach i innych substancjach zmieniających świadomość:
Lin już dawno zgubiła się w tym świecie, czuła, że nie ma dla niej odwrotu i że wcale nie chce wracać. Kiedy miała zły tydzień w Bydlarni, w weekend czekała na nią szuflada pełna białych proszków, a Al był najlepszym aptekarzem. Sam ćpał od liceum. Mówił, że w liceum, jak miał klasówkę, to wciągał speeda i uczył się całą noc, że narkotyki robiły z niego nadczłowieka. Innym w zasadzie wystarczał energizer, trzy mocne kawy, suplement „Sesja”, ale Al był od zawsze maksymalistą. Kiedy indziej mówił, że przejarał całe studia i że dragi to zen jego życia. Czasem w weekendy, kiedy widziała go tak porobionego, że odpowiadał tylko w obcych językach, nie zawsze nowożytnych, zastanawiała się po co aż tak się robić, po czym sama dobijała się ecstasy i nie wiedziała na jakim jest kontynencie i Al, nakręcony po angielsku z jamajskim akcentem, idealnie pasował do jej poćpanej pocztówki.

To fragment powieści, nad którą pracuję. Powieść będzie o pokoleniu millenialsów i małych, iluzorycznych światach, które sobie budują. Oczywiście jeśli mi się to uda. Pracując na etat i mając parę innych rzeczy na głowie trochę trudno co wieczór zatapiać się w głowy swoich bohaterów i regularnie stukać sceny, bo regularność jest w tym wszystkim najważniejsza. Wszystkie teorie o wenie, natchnieniu czy iskrze Bożej są, nikomu nie ujmując, wierutnymi kłamstwami. Jak dla mnie, zaczyna się od pomysłu, który przychodzi zazwyczaj sam, a potem już człowiek ma przechlapane, bo musi siedzieć i ten pomysł rzeźbić. Im lepszy ma się warsztat, tym, wiadomo, lepiej się go wyrzeźbi, ale i tak ma się przechlapane, bo pisanie to ciężkie, samotnicze zajęcie, w którym w zasadzie nie ma nic wzniosłego, gdzie człowiek siedzi, wali w klawiaturę, a w przerwach zamawia jedzenie na telefon.
Jeśli etat i brak talentu uniemożliwią mi dokończenie i wydanie powieści, to będzie to zbiór opowiadań, także jeśli kogoś interesuje tematyka, to może sobie powoli ostrzyć zęby. A co do pisania, to pomimo wszelkich naprawdę rozlicznych trudności, fajnie porządkuje ono świat, głowę, a w bonusie daje uczucie katharsis. To oczyszczenie i spełnienie, kiedy już wydusimy z siebie tekst, jest naprawdę ogromne i nieporównywalne z żadnym innym mi znanym. Pewnie zależy to od branży i pewnie ludzie, którzy zdobywają ośmiotysięczniki prychnęliby kpiąco na katharsis po napisaniu opowiadania, ale każdy ma swój K2 i mój jest, mimo wszystko, bardzo wdzięczną górką.
Autorka tekstu: Agata Wieczorowska – filolog języków obcych (angielski) i bardzo obcych (portugalski i rumuński). Absolwentka Szkoły Pisania Powieści Marii Kuli (2017-2018). Z urodzenia Białostoczanka, z zamiłowania Krakuska. Laureatka Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania (2015) i konkursu Świetlne Pióro (2012). Publikowała między innymi w magazynie FUSS, What’s Up Magazine i magazynie kulturowym Ruski Pop. Prowadzi bloga Kałuże i Róże.
Instagram: @kaluze.i.roze
Autorka ilustracji: Kamila Jasińska – rysuje, animuje i robi bałagan, w przerwach chodzi na spacery z psem. Tegoroczna absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku.
Instagram: @kamnotes
Facebook: Kamila Jasińska
Behance: Kamila Jasińska