Nie zawsze gra się pierwsze skrzypce. Nie zawsze jest się w centrum wydarzeń czy uwagi. Czasem trzeba się wycofać i oddalić o kilka kroków, żeby – paradoksalnie – zobaczyć więcej. To właśnie należało do moich zadań w projekcie Kobietostan, do którego zostałam zaproszona na początku tego roku. Projekt stworzyły kobiety aktywne, otwarte i empatyczne wobec kobiet wykluczonych – znajdujących się w zamkniętych aresztach, w ośrodkach dla bezdomnych czy zmagających się z depresją. Dwumiesięczne spotkania z nimi doprowadziły do powstania teatralnego performansu, a dla mnie miały oznaczać pracę jako fotografka. Sęk w tym, że nie chodziło o czystą dokumentację całego procesu, a o stworzenie zbiorowego portretu kobiety wykluczonej.

Długo nie rozumiałam, jak mogę zabrać się za to zadanie. Długo też w ogóle nie wierzyłam w swoje umiejętności fotograficzne, bo od dłuższego czasu robiłam zdjęcia albo telefonem, albo Instaxem. Nagle pojawiłam się wśród tłumu kobiet, w którym musiałam odnaleźć swoje miejsce. Od początku miałam to dziwne uczucie rozdwojenia, bo projekt z założenia miał włączyć w dialog kobiety znajdujące się często na krańcach społeczeństwa, których głosy były albo ignorowane, albo uciszane. Nagle otrzymały możliwość wyrażenia swoich lęków, opinii, frustracji. Mogły wyrażać się w krzyku, tańcu, śpiewie, zabawie, złości. A ja miałam w rękach przedmiot, który automatycznie wtłaczał mnie w ramy obserwatora, wyłączał z rozmów, śmiechów i płaczów i pozwalał jedynie patrzeć.

Początki były zresztą tylko nieśmiałym podglądactwem – wyczuwałam od dziewczyn dystans, nie pozwalały mi się do siebie zbliżyć. Na początku nie miałam też przyzwolenia na fotografowanie ich twarzy, żeby zachować ich anonimowość, więc kobiecości szukałam w gestach, w pozach, we wzajemnym dotyku. Szybko dobrnęłam do granicy, w której obrazy zaczęły się powielać, bo ile można fotografować dłonie bądź ramiona? Okazało się jednak, że barierę, która z początku nas dzieliła, możemy zburzyć wspólnymi siłami. Nie było gongu oznajmiającego “teraz pozwalamy ci podejść do nas bliżej”, nie było słownego przyzwolenia czy zapraszającego gestu, ale powoli zaczęło pojawiać się między nami zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Przestałam czuć się jak nieproszony gość i podglądacz i zrozumiałam, że otwiera się przede mną możliwość poznania tych kobiet od zupełnie innej strony niż ta, którą starały się wyrazić słowami. Pozwalały mi dostrzec przeróżne emocje, które ciężko im było ubrać w słowa, a czasem były skrępowane, żeby je wypowiedzieć. Na fotografiach zaczęło pojawiać się więcej twarzy, więcej emocji, więcej bliskości. Czułam się częścią grupy, dziwną, bo dalej milczącą i nie siadającą we wspólnym kręgu, ale jednak na swój pokrętny sposób uzupełniającą ją i spajającą.

Pokazywałam swoje fotografie na zajęciach. Kobiety, widząc siebie na zdjęciach, w komentarzach wyrażały niezadowolenie z siebie, podkreślały krzywy nos, małe oczy, czarne plomby i dziwne miny, czyli wszystko to, czego nie dostrzegamy w drugim człowieku, a co tak bardzo w sobie piętnujemy. Czasem pojawiały się jednak komplementy czy to dla siebie, czy dla drugiej osoby. Aż w końcu nadszedł moment robienia portretów. Tych pamiątkowych, ale też czysto projektowych – bliskich, uwydatniających zmarszczki i piegi, ale przede wszystkich takich, na których jak na dłoni widać nasze emocje. I tu utkwiła mi w głowie jedna historia. Jedna z kobiet z aresztu bardzo chciała, żebym zrobiła jej portret, który mogłaby wysłać swojej córce, niewidzianej od kilku lat. Przymierzała się do tego długo, aż w końcu usiadłyśmy naprzeciwko siebie. Zrobiłam kilka zdjęć, ale żadne nie przypadło jej do gustu. Zrobiłam kilka kolejnych – znowu nic. W końcu stwierdziła, że spróbujemy za tydzień. Siedem dni później znów usiadłyśmy razem. Kilka prób, niezadowolenie, kolejne zdjęcia, dalej żadnej dobrej opinii. Zapytałam w końcu, czego ona szuka w fotografii, co chce tak usilnie na niej zobaczyć. Powiedziała, że pierwszy raz od dawna widzi się na zdjęciu, że przytyła, że nie czuje się sobą, nie może na siebie patrzeć. Próbowałam w rozmowie wyciągnąć te emocje, które chciałaby przekazać swojej córce. I w końcu na jednym ze zdjęć zauważyłam bijącą od niej pewność siebie. Nie było już widać przestrachu i niespełnionych oczekiwań. Pokazałam jej to zdjęcie, wytłumaczyłam co na nim widzę, ale nie zobaczyła tego co ja. Znów miałyśmy wrócić do tematu w kolejnym tygodniu. Spotkałyśmy się więc po raz trzeci. Ona na krześle, uczesana, umalowana, trochę spokojniejsza. Ja niepewna, co uda się zdziałać tym razem, z aparatem w ręku jak z wszechmocną bronią. Ale zanim jej użyłam, powiedziała mi, że długo myślała o naszej ostatniej rozmowie. Że zaczęła zastanawiać się, co takiego straciła po drodze i dlaczego teraz tak bardzo wątpi w siebie. I że udało jej się przestać myśleć kategoriami wagi, zmiany, starości, tylko że znów dostrzegła w sobie to piękno i poczuła się pewnie. Wystarczyło jedno zdjęcie – spotkało się z aprobatą. Okazało się, że fotografia zdołała na swój sposób otworzyć ją na siebie samą. Tego dnia jej pewność siebie często przyćmiewała inne kobiety na sali, była tak mocna, że skupiała na sobie całą uwagę. Na ostatnich zajęciach udało nam się zamienić dosłownie trzy słowa, ale to, co usłyszałam, było dla mnie jedną z piękniejszych chwil tego projektu: Paulina, dzięki tobie patrzę na siebie inaczej. Raczej nikogo nie przytulam, ale tobie mam ochotę podziękować i przytulić się na pożegnanie. To był mocny uścisk.

Miałam być obserwatorką i na początku byłam pewna, że zostanę biernym uczestnikiem całego projektu, że aparat stworzy tak mocną barierę, iż nie uda mi się przeniknąć do tego kręgu kobiet. Okazało się, że wywalczyłam sobie w nim miejsce na zupełnie innych zasadach, mniej oczywistych, bardziej intymnych, delikatniejszych. Niestety nie do wszystkich kobiet uczestniczących w projekcie udało mi się podejść bliżej, ale te kilka kobiet, które w jakiś sposób przeszły transformację widoczną na zdjęciach gołych okiem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie trzeba słów, żeby sobie zaufać. Ten taniec z aparatem, który wykonałam dookoła kręgu tak silnych, zróżnicowanych, ciekawych, ale czasem też zagubionych kobiet w ramach projektu Kobietostan, okazał się tańcem zaufania, bliskości i ciepła i koniec końców dał mi samej szansę na odkrycie własnej kobiecości i własnego stylu w fotografii, trochę przeze mnie wcześniej zaniedbanej i opuszczonej.

 

autorka tekstu i fotografii: Paulina Anna Galanciak – absolwentka Filologii Hiszpańskiej i Filologii Francuskiej (Uniwersytet Wrocławskiego, Wrocław) oraz Wrocławskiej Szkoły Fotografii afa. Od 2015 roku pracowała w Brave Festival jako asystentka producenta, od 2016 roku jako Producentka Wykonawcza; od 2014 roku – jako Koordynatorka Projektów dla TIFF Festival i TIFF Center; od 2017 – jako Menedżerka Fundacji Jubilo. Od 2014 roku animatorka i prowadząca warsztaty fotograficzne dla dzieci, młodzieży i seniorów w ramach TIFF Academy. Prowadziła też warsztaty dla Wrocławskich Ścieżek Tolerancji, Narodowego Forum Muzyki, Makerspace Pralni w Sokołowsku. Zaangażowana w organizację MIASTOmovie, Festiwalu Filmów Dokumentalnych „Okiem Młodych” w Świdnicy, 15. Biennale Sztuki Mediów WRO, TIFF Festival 2013, 15. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego „Nowe Horyzonty”, „Dni Afryki w Olsztynie”, AfryKamer, Asymmetry Festival. Bierze udział w licznych projektach wydawniczych (tłumaczenia, redakcja, korekta, fotografie). Pomysłodawczyni kolektywu artystycznego „Odkrytki. Kochanym ciotkom”, który zarówno w latach 2014-2016 czterokrotnie wygrał dofinansowanie z Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016 w ramach programu mikroGRANT na projekty fotograficzne.


Strona www: http://oko-galanciak.com
Więcej o Kobietostanie: http://jubiloproject.com/kobietostan/