Pewnego dnia w jajniku (jak panienka w grocie!) pojawił się potworniak. Glitch mojej macierzy. Ot, taki figiel losu, stłukł się imbryczek. Nazwę wyczytać musiał jakiś mizogin ze śladów tańca hien nad padliną, z pajęczej sieci wzdętej Szeloby, albo wydzielin ósmego pasażera Nostromo. Nie mógł być to przecież ktoś, kto należał do tej samej ludzkości co ja, tej znajdującej ukojenie w ciepłych napojach i rytmie poezji. Potworniak brzmi tak, jakbyś już jedną nogą była w piekle i głaskała trójgłowego psa. Albo jakby w mojej miednicy znalazł schronienie homunkulus z mandragory. A to był tylko nowotwór łagodny, łagodny jak musztarda delikatesowa. Na pewno nadstawiłby drugi policzek. Choć sądzę, że nowotwory to poganie.

Mawiają na niego dermoid. A mnie się od razu jawi przed oczami wypisany neonem Łowca Androidów, a potem biedna Rachael, Replikanci, Los Angeles, Rutger Hauer, Vangelis i All those moments will be lost in time, like tears in rain. Na to mogę przystać. Tu cię zakotwiczę, mój Ty guzie o gołębim sercu, moja ulgowa taryfo. Załatwimy to polubownie.

O operacji jajnika nie myśli się jak o zabiegu na kolanie, sercu czy żołądku. Nie mówi się ludziom o operacji jajnika, mówi się po prostu o operacji. Błogosławieni taktowni nie proszą o przykrą precyzję. A jak się zatem o tym myśli? Będą operować kobietę we mnie. Będą operować moją płodność, moje chcenie czy niechcenie dzieci, moje cykle, moje przekwitanie, moją wartość.

W szpitalu czuję się jak ta mucha w kolorze rozlanej benzyny, która spadła na swe musze plecy i nie może się wzbić do lotu. Poddała się prawom, które to nie ona ustanowiła. Stłamsiła chęć ucieczki, zdecydowała, że sobie nie pomoże. Wzorowa pacjentka, czcza szpitalna egzystencja. Na wszystko się godziłam, nawet na mięso, które wygrzebywałam z kaszy. Widziano mnie nagą, dbano o słynną godność pacjenta, ale ja mówiłam, że spokojnie, nie trzeba się bać, ja się już nie wstydzę. Tak, brakowało mi wówczas kośćca. Cóż, Barbara Klicka napisała, że podobno nikt poza nami nie wie, jakie jesteśmy słabe, kiedy jesteśmy silne, ale też na odwrót. Ja nie wiedziałam.

Spakowałam dwie książki do rany przyłóż ‒ Fikcje Borgesa i pewną książkę o książce. Słuchałam Björk. To na nią pada wybór zawsze wtedy, kiedy sprawy życia stają się mgliste, bliskie ciała, stanów na pograniczu światła i mroku, zapachu i smrodu, czerwieni i bieli. Tak jak niegdyś nad Morzem Północnym, kiedy z nienawiści do anemonów wyłam do polskich rumianków i przesłuchałam Bachelorette czternaście razy z rzędu.

Miałam tak zwany zabieg oszczędzający. Brzmiało to dobrze, pulsowało nadzieją, rokowania iskrzące. Sporządziłam listę czyhających na mnie boleści, którą odczytywałam jak litanię przez dwa lata w solennym klęku przed polską służbą zdrowia: wenflon, cewnik, dren, szwy, narkoza, wymioty po pionizacji. A kiedy się wypełniły dni, to odhaczałam przeżyte. Podobnie rzecz się miała z najczulszym chirurgicznym instrumentarium, które sobie przyswajałam w gorsze dni tuż przed snem: trokar, insuflator, kaniula, igła Veressa. One będą we mnie, ochotniczce z widowni, tym posłużą się magicy. Po recytacji nazw tych utensyliów, jak jakichś zaklęć, zazwyczaj spałam snem niesprawiedliwego, jak niezabita.

Tego dnia byłam druga w kolejce do sztuczki. Dziewczyna przede mną miała iść na trzydzieści minut, wróciła po stu pięćdziesięciu, z raną, na widok której moim dzielnym heksom (pielegniarkom) zrzedła mina. Ja też szłam na trzydzieści. Stara czarownica bez zęba, która za kilka godzin obudzi się bez macicy, powiedziała, że jej koleżance te trokary się złamały i tkwiły w brzuchu jak marchewki w ziemi. I nagle jestem w tej baśni, gdzie dzieci jedzą dom z łakoci, a potem jak prosięta trafiają do pieca. Piekę się w tym piecu, zaraz mnie zje, skończę się.

Po narkozie miałam się cudownie, żywotna niczym woda z Lourdes. Biło we mnie źródło życia, czerpało ze mnie to słynne drzewo, jestem tego pewna. Przez tę godzinę nazywałam sie Crystalline. Byłam w stanie, za którym tęskniłam, odkąd odeszłam z wodami z brzucha matki. Powiedziałam heksom, że bardzo im za wszystko dziękuję. Mało brakowało, a wyznałabym tym anielicom miłość (godna pożałowania monumentalność po wybudzeniu). Święte sześćdziesiąt minut tuż po. Tak muszą się czuć wskrzeszani. Piękne i słoneczne narkotyki. Nie mogę się doczekać następnego razu. Tylko mnie oszczędźcie, znachorzy, jak oszczędza się sarenkę.

A w samym centrum jaśniał mój pępek. Po raz drugi dobrze się sprawił. Jestem pewna, że mam w nim teraz trzecie oko, którym będę skanować napotkane pieski. Goił się długo, zaznał znoju, zaraz się z niego posypią na prześcieradło strupy. Może nawet je zjem, są przecież moje, a ja lubię smak skrzepiony. Pozostałe rany mają dwie poziome belki. Zszyto mnie na planie krzyża, jak niegdyś budowano katedry (unicode U+2626).

Heksy podchodziły do mojego łóżka, kiedy chciały, o porach dziwnych. To podchodzenie uznałabym za naznaczone złą wolą, gdyby nie to, że je kochałam i rozumiałam. Były to moje matki, babcie, siostry, powierniczki, moje niebieskie, plastikowe maryjki stawiane na parapecie chwilę przed uderzeniem pioruna. Pięlegniarcza, żelazna krzątanina w protokolarnym stylu, żadne tam pięknoduchy, tu krew, tu ciśnienie, tam sprawy z dziedziny żrącego wstydu. Nie plotły mi warkoczy, robiły mi gorsze rzeczy. Wątły ślad ich perfum, które za kilka lat, kiedy pandemię będą pamiętać tylko kanceliści, wyzwolą moją silną reakcję lękową, tak będzie. Przysiądę otumaniona, znokautowana olfaktorycznym déjà vu, okrutną pamięcią mojego nosa, wsadzę palec w pępek, żeby po chwili wstać, ująć się w karby i z gęsią skórką w dzień wielkiego skwaru pójść dalej.


Autorka tekstu: Justyna Wysocka (33) ‒ romanistka i edytorka, w przyjacielskim związku z uniwersytetem. Interesuje się książką i zbiera perfumy. Spokój odnajduje na leśnych spacerach ze swoją sunieczką. Wciąż uparcie słucha Björk.

Autorka ilustracji: Karolina Piotrowska ‒ absolwentka Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie oraz Kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Ilustratorka, graficzka, która uwielbia za pomocą swoich rysunków powoływać do życia pełne barw postacie oraz światy. Specjalną sympatią darzy różnorodne faktury oraz malarskość, rysunkowość gestu. Uwielbia tworzyć ilustracje do książek dla dzieci, wzbogacając tekst o dodatkową, magiczną wartość.
Instagram: @piotrowska_illustrations
Facebook: borsukilustruje
Portfolio: www.portfoliopiotrowska.wordpress.com

Korekta: Anita Głowacka (22)
Linkedin: anitaglowacka1997