Wsiadłam do samolotu. Wysiadłam z samolotu. Tak właśnie znalazłam się w Madrycie.
Od początku miasto, kraj, język, nogami i rękami wpraszały się do mojej głowy, uderzając nieco intensywniej w momencie, w którym uchyliły się drzwi mojego nowego mieszkania i wyjrzała zza nich pani Hiszpanka, z którą miałam zamieszkać. Była bardzo skora do rozmów. Haczyk: w języku hiszpańskim.
Czy teoretycznie jest to problem? Tak. W rzeczywistości: nie. Z użyciem bogatej gestykulacji oraz dźwięków, które rozumie każdy przedstawiciel gatunku ludzkiego, doszłyśmy do porozumienia i nadal kontynuujemy ochoczo te rozmówki, gdy każda z nas robi w pośpiechu spaghetti, trzeci czy czwarty dzień z rzędu.
W pierwszych dniach czuję się tu jak osobnik z kilku wieków wstecz, czyli wtedy, kiedy na mapie istniały jeszcze białe plamy. Wszystko, poza nowym, żółciutkim pokojem jest dla mnie obecnie tą białą plamą, a wizja mojej małej, prostokątnej jaskini unoszącej się w nicości nurtuje mnie do tego stopnia, że muszę wyjść, mimo nieprzespanej po locie nocy.
Moja znajoma z Hiszpanii ma zwyczaj określać swoich polskich przyjaciół “zimnymi”. Będąc tutaj, dochodzę do wniosku, że głównym powodem przyjazdu do tego miejsca była między innymi chęć sprawdzenia, jak wygląda w takim razie hiszpańskie ciepło.
Zdecydowanie nie pochodzi z kaloryfera. Pisząc w październikowy wieczór, dziękuję swojej pomysłowości sprzed dwóch miesięcy, która pchnęła mnie do kupienia grubych, wełnianych skarpet, grzejących mi obecnie nóżki. Zadowolona wyglądam przez okno na spotkanie ze wszystkimi rodzajami slipków, majtek, biustonoszy oraz okazyjnie, wietrzących się butów, na jakie oczy mogą natrafić błądząc po dziedzińcu szczelnie obwieszonym sznurkami do prania.
Iluzja zamkniętego okna, która mówi mi, że jestem sama, szybko zostaje zaprzepaszczona saksofonem, sporadycznymi kłótniami oraz co niedzielę, meczem piłki nożnej (?), wibrującymi przez ściany budynku we wszystkich kierunkach.
Czasami jest ciężko. Po kilku godzinach słuchania Hiszpanów wylewających z ust rzekę słów, wracam do domu, zwijam się w kulkę. Dławię się tęsknotą za chłopakiem, zadając sobie pytanie dlaczego nie pojechałam na Erasmusa do Czech.
Innym razem idę madrycką ulicą, mocno wciskając chodnik stopami, podekscytowana życiem, które toczy się zarówno i nocą. Przepływem myśli i przepływem twarzy migoczących w różnych kolorach, od jednego miejsca do drugiego, noc mija w rytm muzyki, wszystko zaczyna zlewać się w jedno, po czym odnajduję siebie we właściwym miejscu czasoprzestrzeni, gdy zmierzam na nocny autobus, nie wiedzieć czemu, opowiadam o mango.
Noc w Madrycie jest chytra. Wszechobecna i nadal ciemna, mimo że już siódma rano.
________________________________________
Autorka tekstu i ilustracji: Ania Jeglorz – rocznik ’96, studentka łódzkiego ASP, obecnie na Erasmusie w Madrycie. Zainteresowana głównie zabawami z nożyczkami i papierem, w oparach sprayów, najlepiej w samym środku nocy. Wielbicielka tostów i spacerów.
aniajglrz.tumblr.com/
behance.net/