Kilka dni temu moja przyjaciółka zadzwoniła do mnie z płaczem, mówiąc, że nie wytrzyma dłużej w tym mieście i wyjeżdża na kilka dni nad morze. Wczoraj to ja się załamałam i stwierdziłam, że jedyne, co mi pozostaje to uciec z Warszawy i pojechać na trochę do Łodzi.

Kocham te podróże-ucieczki, cały ich smutek i dramatyzm. Jest w nich coś kuszącego i filmowego. Można tęsknym spojrzeniem wpatrywać się w uciekający krajobraz i, umilając sobie poszukiwanie swojego miejsca, palić papierosa za papierosem. A przede wszystkim, zmienić swoje położenie – dosłownie, skoro z tym przenośnym nie da się nic zrobić. Myślę, że czasem, żeby lepiej zrozumieć swoje miejsce, należy po prostu się z niego wynieść. Oczywiście, jest to opcja luksusowa, która bywa niemożliwa z wielu powodów.

To nazewnictwo przestrzenne („gdzie teraz jesteś w swoim życiu”, „dokąd dążysz”, „nie byłam wtedy w najlepszym miejscu”) jest bardzo coachingowe. Oczywiście, ładnie wszystko obrazuje, ale jednak trochę drażni. Symbolika przestrzeni jest wygodna i bardzo pojemna, ale paradoksalnie wcale nie trójwymiarowa, tylko spłaszczająca głębię potencjalnych znaczeń. Ja osobiście lubię wprowadzić do tych poszukiwań pierwiastek przyziemny.

I mam wrażenie, że to właśnie zmiany miejsca są dla mnie najważniejszymi momentami. Jedna z moich sióstr określa ten fenomen tak: zawsze kiedy wyjeżdżam na wakacje, to zaczynam robić te wszystkie plany, że jak wrócę, to przejdę na dietę, będę regularnie uprawiać sport i, w ogóle, naprawię swoje życie.

Wszystkie największe olśnienia przydarzyły mi się, kiedy byłam w ruchu.

Kiedy zaczęłam gimnazjum czułam się okropnie i nie mogłam znaleźć dla siebie miejsca. W październiku wyjechałam z moją siostrą do Paryża i po powrocie pierwszy raz poczułam się tam dobrze. Na tym wyjeździe zbudowałam ważny element mojej tożsamości (i poczucia humoru) – zachwyciłam się „ideą Prawdziwej Paryżanki” i tym zracjonalizowałam sobie paniczny lęk, który budziło we mnie moje dwujęzyczne (polsko-francuskie) gimnazjum

Z kolei pod koniec gimnazjum, wyprowadziłam się na dwa miesiące od rodziców. Był powiew samodzielności i metaforyczny wstęp do doroślejszego życia. Miałam poczucie, że nagle zaczęłam sama decydować o swoim życiu i wzięłam za nie odpowiedzialność, mimo że tak naprawdę, to była ucieczka.

Również początek liceum nie był łatwy, ale kiedy w czerwcu wyjechałam do Poznania z dwiema dziewczynami z mojej klasy, zdałam sobie sprawę, że te trudne doświadczenia były normalne i po prostu moje. Zrozumiałam, że potrzeba mi dużo czasu, żeby zacząć się z kimś dobrze dogadywać i, sama nie wiem, jakoś się z tym pogodziłam.

W drugiej klasie — kolejna znacząca podróż. Berlin był szaloną przygodą od początku do końca. Tak bardzo różnił się od moich dotychczasowych wyjazdów! Podczas jednego weekendu straciłam głowę więcej razy niż przeciętnie tracę przez rok, ale czułam się tym zachwycona. I pierwszy raz w moim licealnym życiu poczułam, że mogę się przyjaźnić w większej grupie ludzi i czuć się z nimi swobodnie. Potwierdziłam też moje przypuszczenia, że jeszcze jakoś się miło umoszczę się w mojej szkole, w moim świecie i, że jeszcze będę z niego zadowolona.

W te wakacje wyjechałam do Szkocji. Nigdy w życiu nie czułam się dzielniejsza, a jednak gotowa do okazania słabości, kiedy tego potrzebuję. Nadmieniam, że rzadko czuję się naprawdę silna i rzadko okazuję słabość.

Coś musi być w tej zmianie miejsca – bo nawet, gdy nocuję w domach moich przyjaciółek, przychodzą mi do głowy jakieś nowe, niezwykłe pomysły.

To by tłumaczyło też fenomen kawiarni – miejsca innego niż to zwykłe, codzienne. Moi rodzice nigdy nie lubili jeść poza domem, więc wyjście zawsze było dla mnie specjalną okazją. Trochę tak jak w Boże Narodzenie, kiedy nawet proste rzeczy wydają się bardziej uroczyste.

W realizmie magicznym stosuje się pojęcie czasu linearnego, zwykłego oraz czasu święta, który jest cykliczny i specjalny. Być może, przestrzeń naszego codziennego życia jest właśnie linearna, biegnie bez zakłóceń, a tylko od czasu do czasu, sprowokowana zmianą miejsca, zatacza koło i przybliża nas do jakiejś większej prawdy. Wciąż nie jestem w stanie zdecydować, czy te moje zmiany miejsc akcentowały trwającą już fazę w moim życiu czy dopiero stawały bodźcem, który prowadził do rozpoczęcia czegoś nowego. Czy były znakiem istniejącej już zmiany czy dopiero ją wywoływały?

Kiedyś rozmawiałam z moją przyjaciółką, która powiedziała mi, że strasznie się boi zmian i, że nawet jeśli pójdzie na złe studia, to nie wie, czy starczy jej odwagi, żeby je zmienić. Wtedy, gdy z nią rozmawiałam, próbowałam jakoś to zracjonalizować, przekonać ją, że zmiany są konieczne, naturalne i, że na pewno będzie w stanie podjąć właściwą decyzję. Ale kiedy później zastanowiłam się nad moim podejściem, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę to ja także bardzo boję zmian i stwierdzam ich istnienie właściwie dopiero kiedy się dokonają.

Natomiast ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, zmiana miejsca jest dla mnie takim magicznym, przyspieszonym kursem akceptowania zmian.

Myślę, że to właśnie dialog między różnymi naszymi miejscami: tymi ze wspomnień, tymi obecnymi i tymi, do których się udajemy przynosi najwięcej mądrości życiowej. Trwanie i ruch przeplatają się, ale to ty trwasz lub przemieszczasz się, natomiast miejsca, to jakieś takie płaszczyzny, między którymi krążysz, i w których odpoczywasz. Dla mnie, właśnie to zaplątanie między miejscami jest tą nieidealną, ale frapującą przestrzenią, w której toczy się życie.

__________________________________

autorka tekstu: Zosia Mądry (18) – Interesuje się ekologią i ruchem zero waste. Uwielbia pszczoły, książki i uczenie się nowych języków (obecnie marzy o chińskim!).

Autorka ilustracji: Witka Onyszczuk (19) – pali waniliowe papierosy, pije hektolitry kawy, szyję worki ze starych materiałów i skleja obrazki z magazynów wygrzebanych w antykwariatach. Mało śpi, zawsze się spóźnia, gubi klucze, głowę i zupełnie nie potrafi pisać (o sobie) w osobie 3.