Lato ma to do siebie, że nie chce się nam zbytnio czytać czy oglądać zbyt wymagających rzeczy. Chcemy odpoczywać pod każdym możliwym względem. Dlatego też zazwyczaj wybieramy te powieści, które nie wymagają z naszej strony zbyt wielkiego zaangażowania, i te seriale, przy oglądaniu których możemy się czegoś napić, pośmiać, porozmawiać z przyjaciółmi, jednocześnie nie tracąc rozeznania w tym, co akurat dzieje się na ekranie. Tego wszystkiego mamy na szczęście pod dostatkiem, mimo że Internet – jako ten dobry wynalazek, a jednak też przepastne miejsce, w którym  najczęściej giną perełki – często podsuwa nam nie to, czego oczekujemy.

Odkąd pamiętam, jestem wielką fanką Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Powiedzenie, że się na niej wychowałam, jest może zbyt górnolotne, prawdą jest jednak, że większość części (które odziedziczyłam po swojej mamie) przeczytałam, będąc dzieckiem, a później nastolatką. Teraz, mimo dwudziestu trzech lat na karku, z wypiekami na twarzy lecę do księgarni po każdą nową część, nawet jeśli nie przypomina już charakterem tych pierwszych.

Dla tych, którzy z Jeżycjadą nie mieli do czynienia – jest to seria na tę chwilę dwudziestu dwóch książek, której nazwa bezpośrednio odnosi się do dzielnicy Poznania, Jeżyc, w której mieszkają jej bohaterowie. Autorka przybliża nam historię jednej, ale za to dużej i wielopokoleniowej rodziny Borejków. Co najlepsze, ich losy śledzimy od roku siedemdziesiątego któregoś aż do teraźniejszości, kiedy „dzieci” z pierwszych części mają już swoje rodziny, a w związku z tym o wiele więcej kłopotów i problemów na głowie. Mimo upływu lat seria nadal ma swoich wiernych fanów i sama nie wiem, co zrobię, kiedy w końcu Małgorzata Musierowicz zaprzestanie pisania. Oby to się nie wydarzyło

Abbi Waxman, „Ogród małych kroków” (tłum. Martyna Tomczak, Otwarte, 2017)

„Ogród małych kroków” Abbi Waxman to książka, po opisie której nie spodziewałam się niczego, oprócz płaczliwej historii kobiety, która w wypadku straciła swojego męża i po tej ogromnej stracie musi się jakoś pozbierać. Szczęśliwie, w tym miejscu mogę Was zapewnić, że mimo tematyki „Ogród małych kroków” w żadnym wypadku nie jest smutną książką. Historia Lily opowiedziana jest w bardzo dobry, radosny sposób, jest tu pokazane, że taki koniec świata nie musi być rzeczywistym końcem, że życie toczy się dalej, że to nic złego jakoś próbować ułożyć sobie życie, aż w końcu, że prowadzenie ogrodu też nie należy do tak bardzo trudnych rzeczy (bo między rozdziałami mamy tu wplecione informację o co niektórych ogrodowych roślinach). Nie ma smutku ani przesłodzenia, a happy end? Musicie sami dać tej książce szansę. (Poza tym okładka, hello, takiej okładce się nie odmawia).

 

Jojo Moyes, „Dziewczyna, którą kochałeś” (tłum. Nina Dzierżawska, Znak literanova, 2017)

Kolejna książka, którą mogłabym z czystym sercem polecić na letnie wieczory, to „Dziewczyna, którą kochałeś” Jojo Moyes. Wiadomo, autorka zasłynęła „Zanim się pojawiłeś”, ale tu musimy zgodnie przyznać, że ta lektura nie zalicza się do kategorii książek, nad którymi nie trzeba myśleć. Co innego z „Dziewczyną…”, w której autorka przytacza historię  z pozoru podobną do tej, o której pisałam wyżej. Głównej bohaterce również ginie mąż, jednak ona zamiast zmagać się z życiem „po”, zostaje wplątana w coś, co tylko przypomina jej o poprzednim życiu. Obraz, który dostała od swojego męża, okazuje się kradziony, a Jojo Moyes dodatkowo wplata w powieść jego historię, która cofa nas do czasów wojny. Bardzo przyjemna, lekka, a jednocześnie mającego „to coś” książka, która powinna Wam się spodobać.

Ilona Wiśniewska, „Hen. Na północy Norwegii” (Czarne, 2016)

Ilona Wiśniewska, „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen” (Czarne, 2014)

Lato to zazwyczaj upały (przynajmniej w ostatnich latach). Chcąc się ratować, siedzimy przed wiatrakami, z lodówki donosimy sobie kolejne szklanki zimnych napojów, a w głowie tworzymy plany, gdzie by tu uciec, by całkiem się nie roztopić. Oto z odsieczą przychodzą moje ulubione reportaże o krajach skandynawskich. Co prawda ich lektura nie przeniesie nas tam dosłownie, ale – daję słowo!  – czytając o srogich zimach i zaspach śniegu, człowiekowi robi się zimniej. Przynajmniej troszeczkę. Mowa tu o reportażach „Hen. Na północy Norwegii” i „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen” – obu autorstwa Ilony Wiśniewskiej. Oprócz tego, że obie książki obniżają nieco temperaturę, są jednocześnie bardzo dobrymi kompendiami wiedzy o rejonie, który ostatnimi czasy budzi coraz większe zainteresowanie (powiedziała ta, która na duolingo stuka norweski). Polecam.

Maciej Stuhr, Beata Nowicka, „Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności” (Znak, 2015)

Ostatnim, ponadprogramowym smaczkiem niech będzie “Stuhrmówka”. Jeśli tak samo jak ja macie słabość do Macieja Stuhra, to lektura „Stuhrmówki” powinna stać się obowiązkiem. Maciej Stuhr – w rozmowie z wyjątkową panią redaktor – Beatą Nowicką – przytacza multum anegdotek ze swojego życia; opowiada o tym, jak być synem sławnego ojca, jak nie żyć w jego cieniu, a przy tym wszystkim jest tak dowcipny, skromny i mówi szczerze, bez zbędnego owijania w bawełnę że „to trzeba było zrobić, bo kredyt”, a życie aktora – osoby publicznej – wcale nie jest łatwe i usłane różami. Książka jest zapisem rozmowy i czyta się ją bardzo szybko – bawi, czasem wzrusza, a gdy się ją skończy, pozostaje jakiś niedosyt. Dlatego, że chciałoby się więcej! 😉

 

autorka tekstu i zdjęć: Aleksandra Wolna (23) – studentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, książkoholiczka, serialomaniaczka i potterheads. Za dużo czyta, jeszcze więcej pisze, prowadzi bloga (http://myslizaczytanej.pl) i ponoć studiuje i piszę magisterkę, ale kto wie. Uśmiechnięta (od niedawna) okularnica z dwiema lewymi nogami.