Może paskudniejszym widokiem jest grupa płaczących czarodziejek? Cały ich naród. Albo fakt, że obok stoją inne czarodziejki i czarodzieje  dziwiąc się, czemu te pierwsze w ogóle płaczą.

Już od pierwszej sceny przeniosłam się z gorącego, słonecznego czerwca z powrotem do chłodnych i mokrych miesięcy jesienno-zimowych. Do strajków, do płaczu i wściekłości, poczucia ogromnego wsparcia i siostrzeństwa, ale jednocześnie prawdziwej bezradności. Spektakl przypomniał mi, dlaczego nie można zapomnieć o dalszej walce, nawet po zejściu z ulic. Zwłaszcza, kiedy działacze antyaborcyjni wymyślają kolejne projekty ustaw, próbując zrobić z Polski Gilead (fikcyjne państwo ze słynnej Opowieści Podręcznej Margaret Atwood). Siedząc w mroku, spoglądałam na otaczające mnie kobiety oraz mężczyzn, ciesząc się ich obecnością. Dla nich ten temat wciąż był ważny, nadal chcieli o nim rozmawiać, edukować się, pokazać, że jest im bliski. W powietrzu można było wyczuć bunt, ale również  lęk. Koszmary związane z nowym prawem aborcyjnym mogły przydarzyć się każdemu z nas. W napięciu oglądaliśmy performance, który z każdą minutą przybliżał nas do tego, jak realne jest zagrożenie. Chociaż byliśmy jedyni obserwatorami, nie opuszczała nas świadomość, że za murami teatru istnieje prawdziwy świat, w którym nas także może to spotkać.

Autorki Have a Good Cry, stworzyły słodko-gorzki obraz, przedstawiając problem dotykający sporą część społeczeństwa w wyjątkowo intymny sposób. Cały spektakl przypominał przechodzenie pięciu etapów żałoby. Od zaprzeczenia i gniewu, przez targowanie po depresję. Sztuka skończyła się sceną wymuszonego płaczu, który powoli przeistoczył się w prawdziwą rozpacz, niejako oznaczając akceptację obecnej sytuacji. Pod warstwą ironii i zadziorności, kryło się prawdziwe przerażenie i poczucie niesprawiedliwości. Ostatecznie, cóż innego można zrobić w podobnych okolicznościach – często pozostaje nam jedynie śmiech przez łzy. Razem z twórczyniami wyśmiewaliśmy osoby, które o aborcji rozmawiać nie chcą, albo fanatyków, którzy uważają, że „feministyki i lewacy” zniszczą polską tradycję i rodzinę. Oglądaliśmy groteskowe przedstawienie aborcji, i choć śmialiśmy się z absurdalnych scen wiedzieliśmy, że podobne poglądy może mieć nasz sąsiad, koleżanka z pracy lub ktoś bliski. Spektakl starał się utrzymać prześmiewczą nutę do samego końca, jednak każdy z nas – widzów – odczuł niewypowiedzianą tragedię, która wiązała się z poruszanym problemem.

Gdy wyszliśmy z sali, panowała cisza. Wydawać by się mogło, że każdy potrzebował chwili na zastanowienie się, pełną absorbcję tego, czego właśnie doświadczyliśmy. Performance wyjątkowo trafnie przedstawił wachlarz uczuć, które kłębiły się w nas – zwłaszcza w młodych ludziach – od października ubiegłego roku. Choć próbowaliśmy uodpornić się na przeszkody podrzucane nam przez otaczającą rzeczywistość, czasem nasza fasada ironii i sarkazmu opadała, zostawiając nas bezradnie odkrytymi. Autorki połączyły w spektaklu chęć walki z wrażliwością na los kobiet oraz rodzin dotkniętych przez zmiany w ustawie. Przedstawienie nie było pustym okrzykiem buntu lub jedynie satyrą obecnej sytuacji, a raczej wglądem w uczucia i psychikę każdego z nas, komu ten problem jest bliski. Wychodząc ze spektaklu nie poczułam katharsis, lecz motywację by dalej rozmawiać o aborcji. Może ustawa zostanie zaostrzona po raz kolejny, a może dojdziemy do konsensusu i nie będziemy musieli ponownie wychodzić na ulicę. Jakkolwiek będzie wyglądać przyszłość wiem, że istnieją inne osoby, dla których sprawa ta również jest ważna. Wiem, że nigdy nie będę szła sama.

HAVE A GOOD CRY
M. Szpecht, W. Pelczyńska, L. Schimscheiner
Scena robocza

#szajnujemy #matronat


Autorka tekstu: Weronika Mielcarek (20) – studiuje, marzy, próbuje wrócić do pisania. Kocha wszystko co ludzkie, wierzy, że sztuka leczy.
Instagram: @_wkn19

Zdjęcia: materiały prasowe Sceny Roboczej