Jeszcze nie ma siódmej, a już zabiłam dwa razy. Co gorsza, nie zdążyłam nawet wygrzebać się z łóżka. Wzdycham nad trupem. Poranne statystyki, które od dwóch miesięcy skrupulatnie prowadzę. Mniejsza o to, jest koniec maja, a na strychu jakieś dziesięć stopni. Wzdycham, kolejna cyfra do porannego bilansu zysków i strat, i jednym palcem włączam olejaka. Na dwójkę, wystarczy. Strząsam z siebie resztki snu i ostrożnie wysuwam ze śpiwora, który – jak głosi naszywka – ma atest do spania w temperaturze do minus dwóch stopni. Magda nazwała go mumią, bo jest węższy u dołu i szerszy u góry i faktycznie można się w nim zapiąć na kształt i podobieństwo samego faraona.

Uśmiecham się do siebie z braku kogoś innego na stanie i przypominam sobie ten moment, kiedy oglądałam strych po raz pierwszy. Kończył się marzec, a wraz z nim obawy o długi i mało spektakularny koniec zimy. Mróz ustępował miejsca mocno anemicznemu słońcu, ale już dało się żyć. Właściciel stryszku, Fin spod Espoo, na okoliczność mojego przyjścia rozhulał obydwa olejaki na maksa, tak że jak tylko wtoczyłyśmy się z kumpelą po spirali schodów jak nic ukradzionych z latarni morskiej w Jastarnii, uderzyło nas przyjemne ciepło. Uderzył nas też zapach terpentyny i farb olejnych, bo Timo, przed moją wprowadzką zaadaptował strych na pracownię malarską. Wprowadziłam się miesiąc i tysiąc złotych później, a Timo ze sztalugami i w obłoczku terpentyny zstąpił do piwnicy.

Przecinając dziesięć stylowych metrów kwadratowych mojego nowego przybytku, kątem oka przyuważam sąsiadkę. Wstała wyjątkowo wcześnie i wyjątkowo wcześnie, jak na nią, zabrała się do ściągania ubrań z balkonu. Aha, pewnie będzie padać, skoro ściąga kwieciste oversizy o tak wczesnej porze. Szkoda tylko, że kiepuje mi prosto w okno i że poranek jest wybitnie bezwietrzny, bo wiatr nie porywa popiołu, tak że ten spada prosto na lewą połaciówkę. Nie ma jednak nic bardziej przewalonego niż wynajęcie strychu, który jest na wysokości parteru, bo ktoś kiedyś sprytnie i dowcipnie wzniósł go nad bryłą garażu. Nad moją głową codziennie wznoszą się więc monumentalne w swoim brudzie i wyszczerbieniu kamienice Salwatoru. Pomimo gołębi, bardziej obficie defekujących tu na powojenne gzymsy, i dilerów koki, których w słoneczny weekend można tu spotkać na każdym rogu, uwielbiam tę dzielnicę pasjami i dałabym się za nią pokroić. Dosłownie. Pamiętam, jak wyprowadzałam się z wcześniejszej miejscówy na Grzegórzkach z takim przyspieszeniem, że w rękę wbiłam sobie najeżony kolcami i wspomnieniami z Gran Canarii pałąk opuncji figowej. Ta przeprowadzka kosztowała mnie sto pięćdziesiąt złotych, dwie zgubione miseczki w Lamy i osiem godzin wydłubywania pęsetą kolców.

Wcześniejsze mieszkanie, które wynajmowałam, podzielone było na cztery, prawie tej samej wielkości pokoje, umeblowane dokładnie tymi samymi meblami z IKEI, w których łóżka były dokładnie tak samo boleśnie jednoosobowe, a za drzwiami mieściła się dokładnie jedna para rolek. Ścianki działowe między pokojami jakiś bardzo oszczędny demiurg postawił na szybko i z gipsu. Pierwszej nocy przywaliłam przez sen głową w ścianę i wybiłam w niej trzy dziury. Kiedy ktoś ziewnął w pokoju w prawym skrzydle mieszkania, słyszała to osoba nieszczęśliwie zamieszkująca skrzydło lewe. Po pół roku znałam już pełną poranną i wieczorną rutynę dźwiękową współlokatorek, ale co ważniejsze też ogłoszenia wszystkich oszustów na Gumtree. Pół roku na tamtej dzielni wypłukało mnie też z wszelkiej inspiracji. Czułam się, jakbym mieszkała w katalogu IKEI i moje życie wydawało się wycięte z jakiejś broszury w pokrętny sposób reklamującej zbiorowy wynajem w mieście królów.

Słońce tymczasem już rozlewa się na drewnianej spirali schodów, kiedy wtaszczam się na górę. Łapacze snów zakurzonymi piórami muskają krzywe ściany. Widać, wstałam nie tylko ja i sąsiadka z góry, ale też i wiatr. Zatrzaskuję połaciówkę i już mam na powrót zapiąć się w mumię salwatorskiego faraona, kiedy na cienkiej jak włos babci nici zjeżdża pająk, wielkość którego przemilczę z uwagi na czytelników o mniej mocnych nerwach. Zwisa dokładnie na takiej wysokości, że gdyby chciał, mógłby mi postukać mięsistym odnóżem w czoło. Może faktycznie jestem szalona, woląc mieszkać na nieogrzewanym strychu, który nawet nie ma adresu, pełnym niedokończonych pejzaży i świeżo ubitych pająków. Tego rozbijam trampkiem na połaciówce z taką wprawą, z jaką wbija się jajka na patelnię. Trzeci trupek tego poranka, mruczę, i z błogością, zapewne nieznaną nawet bogom starożytnego Egiptu, zapinam się po uszy w mojej mumii z Decathlonu.

__________________________________

Autorka tekstu: Agata Wieczorowska – filolog języków obcych (angielski) i bardzo obcych (portugalski i rumuński). Absolwentka Szkoły Pisania Powieści Marii Kuli (2017-2018). Z urodzenia Białostoczanka, z zamiłowania Krakuska. Laureatka Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania (2015) i konkursu Świetlne Pióro (2012). Publikowała między innymi w magazynie FUSS, What’s Up Magazine i magazynie kulturowym Ruski Pop. Prowadzi bloga kaluzeiroze.com.

Autorka ilustracji: Zuzanna Wicha (24) – historyczka sztuki i ilustratorka. Lubi przyglądać się ludziom i włóczyć się po mieście z aparatem analogowym i szkicownikiem. Kolekcjonuje wrażenia i fantazje, a potem próbuje przelać je na papier. Urodziła się w święto Dziadów, więc prawdopodobnie jest wiedźmą. Mieszka w Warszawie.