Kino od dekad przekonuje nas, że nie ma lepszego lekarstwa na wszelkie smutki niż podróż. Poczucie pustki i bezsensu, samotność, złamane serce? Nieważne, co ci dolega, wystarczy samochód, pociąg lub własne nogi. I wiecie co? Coś w tym jest. Obie możemy z ręką na sercu powiedzieć, że podróż już kilka razy nam pomogła. Czy to złapać nową perspektywę, czy spojrzeć na swoje życie z dystansu, czy po prostu odetchnąć i na chwilę uciec od całego tego codziennego kieratu. Ja (Ola) na taką okazję mam nawet przygotowaną specjalną podróżniczą playlistę. Czy jest coś lepszego? Specjalnie wybrałyśmy kilka filmów, żeby pokazać, że nie, nie ma. Podróż naprawdę może pomóc nam zrozumieć (przede wszystkim siebie).
Thelma i Louise
Ola: Bez tego tytułu nie ma żadnego tekstu o filmowych podróżach. Zresztą o siostrzeństwie też nie. Pamiętam pierwszy raz, kiedy zobaczyłam ten nagrodzony Oscarem film drogi o dwóch przyjaciółkach, które postanawiają uciec od swojego kiepskiego życia i brutalnych mężczyzn, wsiadają w samochód i ruszają w podróż przez Stany Zjednoczone. Miałam jakieś 11-12 lat, był późny wieczór, byłam wtedy z rodziną u babci i dziadka na wsi. Film oglądała w telewizji moja mama, która była pewna, że śpię. Ja jednak nie zamierzałam zasypiać i obejrzałam całą produkcję od początku do końca zza zakrywającego łóżko fotela, nie wydając z siebie żadnego dźwięku (nie mogłam się ujawnić, bo w filmie były „momenty”). Pamiętam, że „Thelma i Louise” zrobiły na mnie wtedy niesamowite wrażenie, które nie minęło, kiedy oglądałam ten film Ridleya Scotta ponownie, już jako znacznie starsza dziewczyna.
Wszystko mnie w tym obrazie niezmiennie zachwyca: kobieca odwaga, by rzucić wszystko i pojechać przed siebie, niewyobrażalne poczucie wolności, entuzjazm, jaki budzi bycie w drodze (czy jest coś lepszego od samochodowej podróży, od widoku wijącego się w nieskończoność pasa autostrady?), przyjaźń dwóch kobiet na śmierć i życie, niezgoda na bycie ofiarą i zmierzenie się z własnym oprawcą. To must see dla każdej kobiety i wcale nie tylko dla podróżniczki. „Thelma i Louise” pokazują bowiem, że czasem trzeba ruszyć z miejsca, szczególnie, jeśli nasza codzienność nas dusi i niszczy od środka. Nie ma czegoś takiego, jak rycerze na białych (czy jakichkolwiek innych) koniach, wyzwolenie zależy od każdej z nas, a stojąc w miejscu, trudno o własny rozwój czy samopoznanie. Dzięki temu, że bohaterki wsiadły do samochodu, zobaczyły, że nie są tylko gospodynią domową i kelnerką, ale że drzemie w nich o wiele, wiele więcej.
Aneta: O Boże, jak ja kocham ten film! „Thelma i Louise” to trudna opowieść o tym, jak weekendowy wypad dwóch kobiet do domku w górach może przerodzić się w ucieczkę do innego kraju z powodu brutalnego zachowania przypadkowego mężczyzny poznanego w barze. Agresywna reakcja na wyraźne „nie” ze strony Thelmy doprowadza do tragedii, którą każda z bohaterek przeżywa inaczej. W trakcie tej podróży Louise musi uporać się z traumatycznym doświadczeniem z przeszłości, a Thelma, amerykańska gospodyni domowa zniewolona przez zachcianki swojego męża, zaczyna odkrywać, czym jest wolność. Oprócz tego przekonuje się ona również, jak miło spędza się z noc w towarzystwie młodego i pięknego Brada Pitta. Niestety nawet boski Brad okazuje się nikczemny i podły. Ale powiedzmy sobie szczerze: jeśli zły człowiek ma twarz i całą resztę Brada Pitta, to naiwność Thelmy jest całkowicie zrozumiała.
Tworząc scenariusz do filmu, Callie Khouri wyraźnie skupiła się na stopniowej przemianie bohaterek, która zachodzi pod wpływem podróży. Ta zresztą przyjmuje coraz bardziej niespodziewany obrót. Thelma jest początkowo dosyć irytującą postacią, która wydaje się – jak to mówią – życia nie znać, ale zmiana, jaka w niej następuje podczas trwania filmu, jest naprawdę zaskakująca. Nowa Thelma jest silna, odważna, może ma w sobie trochę zbyt dużo brawury, ale wszystkie decyzje, które podejmuje, są jej własne, a nie jej męża. Uwielbiam scenę, w której bohaterki zdenerwowane seksistowskim zachowaniem spotkanego na drodze kierowcy tira konfrontują się z nim w scenerii stylizowanej na bardzo dziki i bardzo amerykański koniec świata. Ich nonszalanckie pozy i gesty sprawiają, że jest to jedno z najbardziej cool ujęć filmowych w historii całej światowej kinematografii. A ostatnie kadry to prawdziwy majstersztyk!
The End of the F…ing World
Ola: Na początku nie byłam przekonana. W końcu bohaterem jest nastolatek przeświadczony o tym, że jest psychopatą i planujący zabić koleżankę ze szkoły. Dlaczego akurat padło na Bogu ducha winną dziewczynę? Czy to kolejna produkcja o przemocy wobec kobiet? Postanowiłam jednak nie wyłączać tego serialu Netflixa od razu i dać mu szansę. I cały szczęście, że to zrobiłam, bo to jeden z najzabawniejszych, najbardziej ironicznych i najbardziej hipstersko-stylowych seriali, jakie ostatnio oglądałam. I ma motywy, które tak uwielbiam w kulturze: obcość, ucieczkę i podróż. To główne elementy większość filmów (lub w tym przypadku seriali) drogi, jednak „The End of the F…ing World” udaje się uniknąć sztampy.
Bohaterów – niezrozumianych przez otoczenie outsiderów –jest dwoje, ale skupmy się na niej, na Alyssie – nastolatce, którą pod maską wiecznego znudzenia i sarkazmu ukrywa cały kosmos emocji. Zostawił ją ojciec, ojczym prawdopodobnie molestuje ją seksualnie, a matka udaje, że tego nie widzi i skupia się na wychowaniu młodszych dzieci. Alyssa jest samotna, zdezorientowana i, mówiąc wprost, wkurzona. Wyrusza więc z nowo poznanym Jamesem w zupełnie szaleńczą podróż samochodem jego ojca. Nic nie ma tam sensu, wszystko się sypie, nic nie wychodzi. Po pierwsze Alyssę próbuje zgwałcić obcy mężczyzna. Po drugie James tego mężczyznę zabija, oboje z Alyssą zacierają ślady i uciekają. Po trzecie szuka ich policja. Po czwarte ojciec Alyssy okazuje się niedojrzałym dupkiem. Mimo tego wszystkiego ta dziwaczna i niebezpieczna podróż otwiera dziewczynę na zupełnie nowe doznania, w tym miłość, która, jak się okazuje, wcale nie musi być zawłaszczająca i toksyczna. Alyssa zaczyna poznawać samą siebie. Zrzuca maskę, pozbywa się złudzeń i zdaje sobie sprawę, co jest dla niej ważne i kim tak naprawdę jest.
Aneta: Powiedzmy sobie szczerze – ten serial jest totalnie dziwny. Ale to właśnie w tym tkwi cała jego magia. Na początku bohaterowie wydają nam się irytujący i urwani z kosmosu. Nie do tego przywykliśmy. Kino głównego nurtu nauczyło nas, że jeśli akcja dzieje się w liceum, a bohaterami są heteroseksualny chłopak i heteroseksualna dziewczyna, to muszą być: westchnienia, chwile niepewności, ukradkowe spojrzenia, punkt kulminacyjny, w którym ku całkowitemu zaskoczeniu widza okazuje się, że ta dwójka chyba coś do siebie czuje, pocałunek, szkolny bal, a później to całe „żyli długo i szczęśliwie”. Kim my jesteśmy, żeby bezkarnie bezcześcić ten świetnie prosperujący sprzedażowo schemat? A tu się okazuje, że pokręcona, ironiczna wersja miłosnej historii nastoletniego psychopaty i pyskatej buntowniczki zdobywa bardzo duże grono zwolenników (nawiasem mówiąc mam taką teorię spiskową, że to kwestia brytyjskiego poczucia humoru – ono zawsze sprawia, że wszystko jest jakieś lepsze).
Nie mniej jednak szalona ucieczka tej dwójki i podróż do rzekomo idealnego ojca Alyssy staje się przyczynkiem do wielu wydarzeń, które zbliżają do siebie nastolatków. I nawet, jeśli po obejrzeniu kolejnych odcinków, wciąż nie rozumiemy, co siedzi w głowie bohaterów, to i tak zaczynamy czuć do nich coraz większą sympatię. A to z powodu ich oryginalnych i pokręconych charakterów, które są pozbawione tony cukru występującej zwykle w „tradycyjnych” produkcjach tego typu.
Zaplątani
Ola: Jestem maniaczką filmów Disneya, czego wcale nie ukrywam, a „Zaplątanych” po prostu uwielbiam. Jasne, disnejowskie produkcje mają problem z kobiecością (albo miały, ostatnia „Vaiana” okazała się bowiem zadziwiająco feministyczną pochwałą odważnej i niezależnej kobiecości), a ta wariacja baśni o Roszpunce też bezproblemowa nie jest. Zamkniętą w wieży bohaterkę ratuje w końcu mężczyzna (który do tego wspina się po jej włosach, not cool). Jednak, co się Disneyowi chwali, nastoletnia Roszpunka nie traktuje go jako wyzwoliciela, ale jako przewodnika. Od dzieciństwa chce bowiem zobaczyć pojawiające się na niebie co roku w jej urodziny „latające światła” i jest zdeterminowana, by spełnić swoje marzenie. Nawet za cenę nieposłuszeństwa wobec despotycznej matki.
Flynn staje się więc jej kompanem (w którym oczywiście potem się zakocha, ale w końcu to Disney), ale Roszpunka nie jest zdana na jego łaskę czy niełaskę: jest samodzielna, zaradna, bystra i sprytna. Radzi sobie w każdej sytuacji i nie potrzebuje ratunku. Swoją podróżą pokazuje, że trzeba spełniać marzenia i wyruszyć kiedyś w drogę – nikt nigdy nie może więzić nas w żadnej wieży. Roszpunka nie dość, że spełnia swoje marzenie, to zyskuje o wiele więcej. Uwalnia się od toksycznego wpływu matki i przestaje być czyjąkolwiek własnością, staje się autonomiczną jednostką. A oprócz tego znajduje miłość i rodzinę, co też jednak jest dobrą nagrodą za odważenie się, by wyjść ze strefy komfortu.
Aneta: „Zaplątani” to wspaniała opowieść o tym, że w każdej trudnej – czasem wręcz desperackiej – podróży ku naszym marzeniom, nastaje moment, w którym boimy się, że to, za czym tak pędziliśmy, okaże się nie być tego warte. Obok obawy przed rozczarowaniem pojawia się myśl: co dalej? Co robić z życiem, jeśli każdą chwilę spędziło się na „pogoni za marzeniem”? Za to właśnie uwielbiam „Zaplątanych” – za to, że w bajce pojawia się moment, w którym Roszpunka zadaje sobie te wszystkie pytania naraz. Oczywiście mówimy o Disneyu, więc tłem dla tych wątpliwości jest zjawiskowa sceneria złożona z łódki, jeziora, kwiatów, prawdziwie disneyowskiego zamku, unoszących się lampionów, zachodzącego słońca. W łódce obok bohaterki – wiadomo – siedzi przystojny towarzysz podróży. I zamiast wzdychać, cieszyć się i napawać otoczeniem, Roszpunka zaczyna panikować. Ni stąd, ni zowąd dopada ją lęk przed rozczarowaniem. Ma to sens, jeśli przez osiemnaście lat siedziało się w wieży, a całe życie i szeroko pojętą przyszłość zdominowało marzenie o zobaczeniu „latających świateł”.
Ale lęk przed rozczarowaniem nie dotyczy tylko księżniczek, które mają magiczne włosy i przez całe życie siedzą zamknięte w wieży. Każdy, każda z nas się tego boi. Co jeśli wyjadę na studia do innego miasta i okaże się, że to nie to? Co jeśli zrobię wszystko, żeby dostać wymarzoną pracę, ale zrozumiem, że jednak się do tego nie nadaję? Wszyscy mamy w głowach jakieś „co jeśli”. Opowieść o Roszpunce nie tylko pokazuje, że tylko gdy spróbujemy wyjść ze strefy komfortu, to jest szansa, że się całkowicie przypadkiem okaże się, że pochodzimy z jakiejś królewskiej rodziny, ale także, że lęk przed rozczarowaniem i szukaniem nowego marzenia to naturalna kolej losu.
autorka tekstu: Ola Gersz – ukończyła filologię polską i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje w mediach. Pisze, czyta, ogląda, słucha, podróżuje. Uzależniona od Netflixa, Spotify, amerykańskiej literatury feministycznej, produkcji Marvela, filmów Sofii Coppoli i czerwonej szminki. 28 wiosen nie przeszkadza jej zaczytywać się w powieściach young adult i szczerą miłością kochać disneyowskie animacje.
Autorka ilustracji i tekstu: Aneta Dmochowska (26) – absolwentka historii sztuki i kulturoznawstwa, która codziennie rozważa powrót na studia, najlepiej na pięć kierunków naraz. Jedną z prac magisterskich, pisanych po nocach w towarzystwie dziesięciu litrów kawy i ścieżki dźwiękowej z nowej ekranizacji „Anny Kareniny” Joe’go Wrighta, poświęciła pokazom mody, drugą – wystawom mody w Nowym Jorku. Obecnie pracuje w branży mody.