Podróże mogą działać jak lekarstwo na wszelkie smutki. Dają też szansę na nowe odkrycia (siebie). W 2. części swojego filmowego zestawienia (tu: część 1.) Ola i Aneta udowadniają, że podróże są po prostu zawsze dobrym wyborem.

Rzymskie wakacje

Ola: Ten klasyk z Audrey Hepburn teoretycznie nie jest filmem drogi. Bohaterka nie przemierza dystansu skądś dokądś, a akcja rozgrywa się wyłącznie w Rzymie. Jednak wcale nie potrzeba wielokilometrowej, usianej przeszkodami trasy, by dowiedzieć się o sobie nowych rzeczy i obudzić to, co uśpione. Czasem wystarczy tylko jeden dzień i jedno miasto. Tak właśnie jest w przypadku Anny, księżniczki, która ma dosyć sztywnych reguł, konwenansów, napiętych grafików i bycia na widoku. Podczas zagranicznej wizyty w Rzymie bohaterka Hepburn jest już tak wyczerpana psychicznie, że postanawia sama otworzyć swoją złotą klatkę i zobaczyć, co jest na zewnątrz. Ucieka więc z ambasady, nie bacząc na konsekwencje.

Decyzja księżniczki ma oczywiście zabawne i mniej zabawne reperkusje, najważniejsze jest jednak, że przez jeden dzień jest wolna. Wystarczy jej włóczenie się ulicami Wiecznego Miasta, miłe towarzystwo (nie ma to jak uciec i poznać od razu Gregory’ego Pecka), kawiarnia i skuter. Anna zaczyna oddychać, poznaje wolność i dostrzega, że jest kimś więcej niż tylko arystokratycznym tytułem. Przechodzi też inicjację – ze zbuntowanej dziewczyny zmienia się w pewną siebie kobietę, która zaczyna rozumieć wagę swojego pochodzenia i obowiązków. Bez tego jednego dnia nieposłuszeństwa Anna wciąż przeklinałaby swój los. Czasem wystarczy więc raz powiedzieć „nie”, by zaakceptować swoje przeznaczenie i się rozwinąć.

Aneta: „Rzymskie wakacje” to klasyka. Pozornie wydawałoby się, że spośród wszystkich postaci kobiecych granych przez Audrey, Anna jest jedynie rozkapryszoną księżniczką, która ma dosyć dworskiej etykiety. Ale podobnie jak Holly Golightly, Jo Stockton czy Sabrina Fairchild, Anna jest młodą, jeszcze zagubioną dziewczyną, którą ciekawi świat. Chciałaby tańczyć, zwiedzać, oglądać, podziwiać, a jedyne co może to słuchać, jak ma się zachować, co ma powiedzieć, kiedy ma zjeść. Kolejnym przystankiem na jej królewskiej trasie po Europie jest Rzym. Po uroczystym przyjęciu coś w niej pęka. I ucieka od tego wszystkiego na jeden dzień. W towarzystwie nowego znajomego przemierza rzymskie dzielnice, poznaje nowe miejsca, pali papierosy, idzie do fryzjera. Robi wszystko, co do tej pory było poza jej zasięgiem. Wykonując proste, zwyczajne czynności Anna spełnia swoje marzenia, które do tej pory wydawały się całkowicie nieosiągalne. Po dniu pełnym wrażeń wraca do pałacu nie tylko z nową fryzurą, ale także z nowymi, ważnymi doświadczeniami.

Przed wschodem słońca

Ola: Richard Linklater nakręcił o Celine i Jessem trzy filmy, najważniejszy jednak jest jednak tutaj ten pierwszy, „Przed wschodem słońca” z 1995 r. Fabuła jest prosta, a akcja znikoma. Oto Francuzka, która jedzie do Paryża i Amerykanin, który wraca do Stanów Zjednoczonych, cynik i romantyczka, spotykają się w pociągu do Wiednia. Zaczynają rozmawiać… i rozmawiają tak przez 105 minut. Ale oczywiście najpierw wychodzą z pociągu i zaczynają włóczyć się ulicami Wiednia. To bowiem włóczenie się, a nie spacerowanie. Celine i Jesse nie mają żadnego celu, po prostu idą i zatrzymają się dopiero, kiedy będą musieli wrócić na dworzec i pojechać do swoich miejsc docelowych.

To jedno przypadkowe spotkanie zmieni jednak całe życie młodych bohaterów. Spacerując i rozmawiając o wszystkim i o niczym, o swoich marzeniach i lękach, Celine i Jesse czują się jak w innej galaktyce. Nie tylko upajają się obcym miastem, ale również upajają się sobą. Czują, że są swoimi bratnimi duszami, przez tę jedną noc doznają więc absolutnej głębi zrozumienia i ekscytacji. Mówią sobie rzeczy, których nie powiedzieliby nikomu innemu – są bowiem przekonani, że już nigdy się nie zobaczą i zbliżenie się do siebie nie będzie miało żadnego ryzyka. A zbliżają się do siebie i emocjonalnie, i fizycznie. Dzięki tym kilkunastu godzinom razem Celine i Jesse odkrywają samych siebie na nowo, są bogatsi o nowe myśli, emocje i doświadczenia. Nie wymieniają się jednak numerami telefonów czy adresami, postanawiają wszystko zostawić w rękach przeznaczenia. Spotkają się jednak ponownie: za 10 lat.

Aneta: Pierwszy raz obejrzałam „Przed wschodem słońca” dawno temu i uznałam wtedy, że to strasznie nudna historia. Dwoje osób spotyka się całkowicie przypadkiem w pociągu i nagle pod wpływem impulsu postanawiają spędzić ze sobą czas w Wiedniu aż do poranka następnego dnia, kiedy każdy z nich odjedzie w swoją stronę innym pociągiem. Wysiadają na dworcu. I idą, i gadają. Idą i gadają. Idą i gadają. Czasem siadają i gadają. Ale głównie gadają. O życiu, o miłości, o rozczarowaniach. Pomyślałam sobie: jaka jest w ogóle szansa, że taka sytuacja naprawdę mogłaby się wydarzyć? Czy jak ktoś się odzywa do was w pociągu dalekobieżnym, to od razu macie ochotę spędzić z nim całą noc? Ja osobiście mam wtedy ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie. Szczególnie, jeśli ktoś zaczyna z pełnym przekonaniem wykładać wszystkie światowe teorie spiskowe. Prawdopodobnie inaczej bym mówiła, gdyby tą osobą był młody i bardzo amerykański Ethan Hawke w skórzanej kurtce. Nie mniej dziwiło mnie to, że ich przelotna rozmowa w pociągu sprawiła, że zaczęli się sobie zwierzać przez kolejne kilkanaście godzin. Wtedy wydawało mi się, że to taki niewiarygodny, nieżyciowy moment z cyklu tych, w których każdy bohater w horrorze musi wejść do ciemnej piwnicy.

A później dorosłam. I okazało się, że skupiłam się na złym aspekcie całej tej historii. Puentą filmu nie jest to, że spotykają się akurat w pociągu. Sednem jest to, że człowiekowi czasem łatwiej przychodzi rozmowa o życiu z obcymi osobami, gdzieś daleko od domu. Celine i Jesse poznali się w czasach okropnie drogich biletów lotniczych i telefonów stacjonarnych. My podróżujemy częściej, a podczas tych podróży spotykamy różnych ludzi. Nie wszyscy muszą głosić swoje urwane z kosmosu teorie. Czasami spotykamy ludzi z podobnymi zainteresowaniami, a przypadkowa rozmowa pozwala nam spojrzeć na pewne sprawy z innego punktu widzenia. Szczególnie, że w każdym z nas siedzi trochę romantycznej, trochę żenującej nostalgii, która sprawia, że zdarza nam się takie przypadkowe spotkania traktować jako magiczny znak od losu zapisany w najdalszych gwiazdach. Dokładnie to robimy, kiedy pod koniec filmu chcemy, żeby Celine i Jesse spotkali się ponownie, bo przecież – wiadomo – są sobie przeznaczeni. Nie mniej jednak bohaterowie po spędzonych w Wiedniu godzinach rozstają się, wracają do swoich miast, bogatsi w świeże spojrzenie i wspomnienie o bratniej duszy, której nie spodziewali się wówczas spotkać.

Burn Burn Burn

Ola: Ok, umówmy się, każdy film, w którym pojawia się mój ukochany cytat z biblii beatników, książki „W drodze” Jacka Kerouaca, ma ode mnie od razu na wstępie milion lajków. A mowa oczywiście o fragmencie: „(…) bo dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz, ci, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną, jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd (…)”. Zakochałam się w tym cytacie i książce Kerouaca, kiedy byłam nastolatką, zagubioną samotniczką zawieszoną pomiędzy dość rozbuchanymi marzeniami a stoicką codziennością. Jasne, ktoś może powiedzieć, że ten fragment „W drodze” jest dość pretensjonalny (zresztą jak sami beatnicy), dla mnie jednak to kwintesencja pełnego i świadomego życia. Nie trzeba przecież rozumieć słów Kerouaca dosłownie. Nie musimy żyć z imprezy na imprezy i palić crack. Możemy po prostu chwytać najwięcej, ile możemy.

I o to chwytanie chodzi właśnie Danowi, 29-latkowi, który umiera na raka trzustki i zostawia swoim dwóm najlepszym przyjaciółkom testament na nagranym na pendrajwie wideo. Dziewczyny: Seph, aspirująca aktorka, która utknęła w nudnej pracy i w związku z chłopakiem, którego już nie kocha oraz Alex, która zamyka się na ludzi z powodu traumy z przeszłości i cierpi po zdradzie swojej dziewczyny, mają niecodzienne zadanie. Muszą rozrzucić prochy Dana w czterech wyznaczonych przez niego miejscach w Wielkiej Brytanii. I mimo że początkowo się wahają, w końcu to robią. Podróż wraz z Danem na laptopie jest dla nich krótką przerwą od swojego życia: od poczucia beznadziejności, od rozczarowań, od złamanego serca, od nudnego partnera. – To będzie połączenie „Thelmy i Louise” z „Kacprem – dobrym duszkiem” – mówi do nich z zaświatów (ekranu komputera) Dan. I ma rację.

„Burn Burn Burn” jest, jak na film drogi, dość typowy. Spotkani w drodze dziwni ludzie, złe decyzje, kłótnie, które wystawiają przyjaźń na próbę, aż w końcu zrozumienie pewnych rzeczy i przewartościowanie swojego życia. Wszystko zresztą było przez Dana ukartowane. On też wiedział, że droga może pomóc. – Jaki jest w ogóle sens waszego życia? – mówi, nie przebierając w słowach, umierający chłopak. Dziewczyny także zadają sobie to pytanie, a rezultat może je zadziwić. Dziwaczna podróż przez Wyspy Brytyjskie stała się dla nich więc zakończeniem starego rozdziału (przypieczętowanym pożegnaniem z przyjacielem) oraz początkiem nowego. Aż sama mam ochotę wskoczyć w samochód. Może pomoże mi to tak, jak pomogło Seph i Alex.

Aneta: Spośród wszystkich filmów, które wybrałyśmy pod kątem przeżyć bohaterek, tylko jeden jest reżyserowany przez kobietę. Scenariusze, owszem, mają swoje autorki. Callie Khouri za scenariusz do „Thelmy i Louise” została nagrodzona Oscarem. Scenarzystką „Burn, Burn, Burn” jest Charlie Covell, która stworzyła scenariusz do omawianego przez nas wcześniej „The End of the F…ing World” (naprawdę, nie zrobiłyśmy tego specjalnie). Ale za kamerą każdej z tych produkcji stanął mężczyzna. Z wyjątkiem filmu „Burn, Burn, Burn”, za który – Chanya Button w 2015 roku otrzymała nominację do British Independent Film Award w kategorii The Discovery Award.

Skoro już robię taką faktograficzną dygresję to wspomnę, że najzabawniejsze w tym filmowym zestawieniu jest to, że ogromna ekipa, stojąca za produkcją „Zaplątanych”, składała się głównie z mężczyzn. Kobiety pojawiają się na poziomie dubbingu – cwane zagranie, zważywszy na to, że mogłoby być niezręcznie, gdyby Roszpunka mówiła męskim głosem. Niemniej jednak w powszechnym mniemaniu „Zaplątani” są bajką dla dziewczynek marzących o byciu księżniczkami, do których to w dużej mierze miał dotrzeć marketing związany z promocją filmu. Oczywiście, postać Flynna odbiega od pojawiających się do tej pory książąt. Ale to wciąż marketingowy przykład „bajki dla dziewczynek”, za którym idą stosy różowych teczek, kwiecistych piórników i innych tego typu gadżetów, pomimo że w ekipie filmowej kobiet była zaledwie garstka. Zatem, jeśli jeszcze raz usłyszycie od kogoś, że przecież już wszystko się zmieniło, bo kobiety mają już taki sam dostęp do każdego zawodu w przemyśle filmowym i po co cały ten feministyczny raban, to powiedzcie, żeby się gonił. Żartowałam. Powiedzcie, że tak nie jest, wyjaśnijcie czemu i zacytujcie kilka razy Susan Faludi.

Ale do rzeczy: „Burn, Burn, Burn” jest historią o dwóch przyjaciółkach, które zostają postawione przez swojego niedawno zmarłego przyjaciela przed dosyć niecodziennym zadaniem – mają rozsypać jego prochy w jasno wyznaczonych miejscach. Oznacza to podróż po całej Wielkiej Brytanii. Dziewczyny kłócą się, błądzą, wściekają się na siebie, na zmarłego przyjaciela i robią szalone rzeczy. Podczas tej niespodziewanej eskapady wygarniają sobie wszystko, co im leży na sercu i same odkrywają, że dotychczasowa droga nie była tą, którą chciały podążać. Zaaranżowana przygoda przez zmarłego przyjaciela okazuje się pretekstem do zajrzenia w głąb siebie.

 

__________________________________

 

autorka tekstu: Ola Gersz – ukończyła filologię polską i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje w mediach. Pisze, czyta, ogląda, słucha, podróżuje. Uzależniona od Netflixa, Spotify, amerykańskiej literatury feministycznej, produkcji Marvela, filmów Sofii Coppoli i czerwonej szminki. 28 wiosen nie przeszkadza jej zaczytywać się w powieściach young adult i szczerą miłością kochać disneyowskie animacje.

Autorka ilustracji i tekstu: Aneta Dmochowska (26) – absolwentka historii sztuki i kulturoznawstwa, która codziennie rozważa powrót na studia, najlepiej na pięć kierunków naraz. Jedną z prac magisterskich, pisanych po nocach w towarzystwie dziesięciu litrów kawy i ścieżki dźwiękowej z nowej ekranizacji „Anny Kareniny” Joe’go Wrighta, poświęciła pokazom mody, drugą – wystawom mody w Nowym Jorku. Obecnie pracuje w branży mody.