Wdrapuję się na najwyższe piętro kamienicy, żeby na poddaszu zatrzymać się pod drzwiami i zdjąć buty. Trafiam do przestronnego pomieszczenia wypełnionego zapachem kadzidła. Płacę za zajęcia, przebieram się w luźne spodnie i rozkładam matę, mijając grupę sympatycznych twarzy zebranych wokół aneksu kuchennego. Sączą herbatę z miodem i ziołami, podgryzają bakalie, żartują. Ściągam skarpetki i czekam na rozpoczęcie zajęć. Jak niecodziennie: telefon został w szafce, nie tylko nikt niczego ode mnie nie chce, ale też ja nie chcę niczego od nikogo, oderwana od możliwości kompulsywnego sprawdzania powiadomień wszystkich zainstalowanych aplikacji. Rozglądam się po sali i myślę, że lubię to miejsce.
Rozpoczynamy praktykę. Podążam za spokojnym głosem jednej z moich ulubionych instruktorek i kieruję uwagę do ciała. Za każdym razem zdumiewa mnie to, jak zaburzona jest komunikacja głowy z ciałem w ferworze codziennych zadań. A to przecież takie miłe: spędzić chwilę sama ze sobą. Zazwyczaj na początku jestem zniecierpliwiona. Jak to, mam siedzieć po turecku? Tak po prostu siedzieć? Nadal bolą mnie plecy, chcę się rozruszać, a nie tylko oddychać. Kiedy zrobi się wygodnie, kiedy przestanie boleć? Po chwili o tym zapominam i nawet nie zauważam, jak mija półtorej godziny. Wykonuję moje ulubione asany i takie, których jeszcze nie poznałam. Nagle okazuje się, że zwyczajnie siedząc, można czuć mięśnie łydek, ud, pleców. Tak lubię jogę, że czasem ćwiczę ją w domu, jednak wtedy opieram się o wskazówki odtwarzane na komórce, przerywane brzęczeniem powiadomień i migającymi światełkami, a tu… Nie ma mnie dla nikogo. Doświadczam każdego centymetra swojego ciała. Zatrzymuję się w poszczególnych pozach, przechodzę płynnie z jednej do drugiej. Zwolnione tempo, na które nie pozwoliłabym sobie we własnym pokoju. Czuję się jakbym masowała samą siebie. Kończymy praktykę medytacją w śavasanie, czyli pozycji trupa oraz ukłonem – podziękuj samemu sobie, za wysiłek, za poświęconą energię. Słychać kilkanaście głosów szepczących serdecznie namaste, każdy w swoim tempie, każdy z własną intencją.
Jeszcze kilka miesięcy temu nie byłam w stanie obejrzeć filmu w pełnym skupieniu. Nie nadążałam za akcją, albo trudno było mi się zmotywować do tego, żeby w ogóle ją śledzić. Tych kilkadziesiąt minut pełnej koncentracji na oddechu, ułożeniu ciała czy po prostu uroku białej ściany przede mną to doświadczanie czegoś prostego, a jednocześnie dawno nieodczuwanego. To spokój. To łączność głowy z ciałem. Nagle okazuje się, że żeby mentalnie poczuć się lepiej wystarczy zadbać o własną fizyczność. Rozluźnić wszystko, co zdążyło się napiąć w odpowiedzi na przejmujące wydarzenia minionych dni. Wzmocnić to, co chce pracować i zbyt długo tkwiło w uśpieniu. Rozciągnąć miejsca, które bolą. Napełnić brzuch czymś dobrym, napić się wody z cytryną, spojrzeć w niebo i odetchnąć świeżym powietrzem. Dziś chmury wyglądają jak lody waniliowe, horyzont zachwyca odcieniami różu i pomarańczy. Liczy się tu i teraz.
Ciało znaczy coś więcej. I domaga się uwagi, czułości. Ruchu, do którego zostało stworzone.
_______________________________
Autorka tekstu: Anna Blanka Dulny-Leszczyńska (23) – piosenkopisarka, wokalistka, z wykształcenia italianistka, a od października 2018 studentka kierunku media interaktywne i widowiska. Związana z poznańskim Chórem Czarownic. Twórczość własną publikuje na instagramie (@_blankali). Słucha jazzu i neosoulu, lubi kawę trzeciej fali, długie spacery, nauki społeczne, jogę i zwierzęta.
Autorka ilustracji: Aleksandra Brzóska (24) – absolwentka Wzornictwa na Wydziale Sztuki UP i Projektowania Wnętrz w KSA, w Krakowie. Aktualnie mieszka w Londynie. Projektuje i ilustruje. Jej prace głównie skupiają się na kobietach, naturze, zwierzętach i wybranych kadrach z życia. Przysposobiła psa Fido i wie, że kundelki to najlepsi przyjaciele. Chciałaby być Alicją w Krainie Czarów, czasem za bardzo buja w obłokach. Prywatnie uważa, że Shrek to arcydzieło. Wierzy, że karma wraca, pescowegetarianka, zawsze ją bawią takie opisy. Instagram: @vzornik