Doceniam gesty sojusznicze. Tęczowe flagi czy vlepki „Tu jesteś u siebie” w kawiarniach i pubach. To bardzo ważne i uśmiecham się, gdy je widzę. Ale jednocześnie myślę o tym, że podobne naklejki lub kartki widzimy w miejscach, do których można wprowadzać psy.
W obu tych przypadkach jest to gest przyjazny, wyciągnięcie ręki. Z tą różnicą, że psów można nie chcieć gościć w lokalu ze względu na klientów, którzy na przykład się ich boją lub mają alergię na sierść. Osoby LGBTQ+ mogą być niechciane w lokalu ludzkim (chociaż panuje niezgoda w kwestii, czy są ludźmi „normalnymi”), ponieważ w tym kraju dozwolone jest okazywanie nam niechęci, pogardy i nienawiści.
W mieście położonym ponad 9 tysięcy kilometrów w linii prostej od granicy Polski – San Francisco – tęczowa flaga rozpoczęła swoją karierę jako symbol ruchu LGBTQ+. W 1987 roku stworzył ją Gilbert Baker i pierwszy raz ruszyła w tłum podczas organizowanej tego lata paradzie Gay Freedom Day. Moja psychiatra jest wspaniałą osobą z czarnym poczuciem humoru. Przynajmniej tak mi się zdaje, bo coraz częściej mam wątpliwości, czy to jest wyłącznie humor. Jakoś przed II turą wyborów prezydenckich spytała mnie, czy nie myślę może o emigracji w najbliższego przyszłości. Zaśmiałam się. Ale szybko zgasiła mój odruch – mówiła poważnie. Bo poczucie bezpieczeństwa jest ważne dla psychiki.
Zdawałam maturę w roku katastrofy smoleńskiej. Informacja o katastrofie dotarła do mnie na zajęciach przygotowawczych do rozszerzenia z – nomen omen – wiedzy o społeczeństwie. Przedmiot ten wybrałam jakoś z przypadku, nie było to coś, co specjalnie by mnie zajmowało. Zdałam egzamin domniemanej dorosłości i mam wrażenie, że od tamtego pamiętnego wydarzenia już nie powróciła względna beztroska z czasów przed. Narastała agresja, absurdalność, a zainteresowanie kwestiami politycznymi przestało być swobodnym wyborem.
W liceum byłam w klasie z gejem, lesbijką, trzema osobami bi, a ta seksualność była wciąż kiełkująca, swobodna i nie zawsze jeszcze w pełni odkryta. Teraz tych queerowych (po coming out’ach) osób z naszej dawnej klasy jest w rzeczywistości jeszcze więcej. Początkowo chciałam napisać, że pamiętam z tamtych czasów tylko jeden przypadek fizycznej przemocy. Chłopaka mojego kolegi, który wyszedł z imprezy i po niedługim czasie do nas wrócił. Z krwią na twarzy, bo został zaczepiony i pobity przez byczków, którzy uznali, że „wygląda jak pedał”. Bardzo nas to poruszyło, czuliśmy się zupełnie bezradni. Towarzyszyło nam poczucie odrealnienia, które unieruchamiało. Ale to wcale nie był jedyny przypadek, tylko że o innych raczej słyszałam już po, nie widziałam bezpośrednich skutków. Może to był jedyny, któremu towarzyszyła wciąż jeszcze krzepnąca krew.
W czasie tegorocznych wakacji dojechałam do mojej mamy, która spędzała wczasy na wsi. Zaplanowany wyjazd wypadł akurat po aresztowaniach na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. I przyznaję szczerze – część mnie cieszyła się, że oddalam się od tego miejsca. Jednocześnie co chwilę odświeżałam wiadomości i insta stories w poszukiwaniu nowych informacji.
Nagle na tej sielskiej wsi, wśród pięknych łąk, z bocianami latającymi nad głowami, moja orientacja seksualna zaczęła mieć dla mnie znaczenie. W czasie jednej z rozmów z pracowniczką pensjonatu, mama rzuciła w żartach, że ktoś tam może mógłby zostać jej zięciem. Wiem, że nie miała nic złego na myśli. Jesteśmy bardzo blisko, zawsze otwarcie dzieliłam się z nią wieloma rzeczami z mojego życia, w tym miłosnego. Między innymi przez to nie czuję właściwie, żebym zrobiła przed nią jakikolwiek oficjalny coming out. Wszystko wyszło jakoś organicznie, bez wstępów, w zwykłej rozmowie. I nigdy nie było to dla niej najmniejszym problemem. Wiem, że podczas tamtej rozmowy, to był tylko odruch. Ale poczułam się z tym źle. Możliwe, że gdyby nie było wydarzeń na Krakowskim, to nie zwróciłabym na to większej uwagi. Czy sprostowałam? Nie. Czy w czasie innej rozmowy, kiedy znów wzięto moje bycie hetero za pewnik powiedziałam cokolwiek? Nie. Bo przecież moja mama jeździ tam co roku, a ja nie wiem, jak inni by na to zareagowali. Więc nie chciałam jej przysporzyć nieprzyjemności. W środku czułam, jak mnie to gniecie i uwiera.
Pewnego wieczoru byłyśmy w saunie z jej wyjazdową koleżanką Marysią. Cudowna kobieta, 60-parę lat, bardzo żywiołowa. Zeszło na tematy polityczne. Marysia odetchnęła z wielką ulgą, że reprezentujemy to samo stronnictwo „bo nigdy nie wiadomo, a ona nie chce konfliktów”. Sama zaczęła temat gejów – ona nie rozumie, o co chodzi z tą nagonką, przecież zawsze byli geje, co to komu przeszkadza. U niej w pracy (mieszka na stałe w Holandii) jest gej i co? Zadbany, zawsze elegancki, poznała nawet jego partnera na pracowniczej wigilii. W tym gorącym drewnianym pomieszczeniu miałam ochotę Marysię uściskać, co też mentalnie uczyniłam. Ale nawet tam nie potrafiłam powiedzieć „jestem lesbijką”. Chociaż chciałam.
Widzicie, są dwa rodzaje „sąsiada geja”. Ten od polityków prawicy i ten, który po prostu jest „swój”. Jak w ostatnim projekcie Daniela Rycharskiego Opieka rodzinna. Osoby LGBTQ+ zamieszkały w domach rolników na wsi. Gospodarze mieli za zadanie zaopiekować się nimi, zbliżyć się, wspólnie pracować i spędzać czas wolny. Te rodziny miały leczyć społeczeństwo z homofobii. Pomagać queerowym osobom w kryzysie. Od jakiegoś czasu denerwuje mnie słowo „mniejszość”. Bo mniejszość jest czymś niby w obrębie całości, ale jednak poza. A „większość” może się nią zająć bądź nie. W końcu to coś niżej w hierarchii potrzeb, problemów. Ten „sąsiad gej” u Marysi nie jest mniejszością, jest jednym z nas. Więc jak na dłoni widać, że to po prostu człowiek.
Nie jestem aktualnie w związku, więc nie zaprząta to mojej głowy regularnie, ale kiedy w ostatnich tygodniach trzymałam za rękę dziewczynę, miałam pełną świadomość tego gestu. Teraz wiem, że uprzedni spokój był wynikiem życia w bańce. Ale nawet ta warszawska bańka się rozprysła. Parę miesięcy wcześniej, spędzając weekend w Antwerpii, spacerowałam trzymając drugą dziewczynę za dłoń lub przytulając i nawet nie zastanawiałam się nad tym, że to robię. Gdyby tak państwo polskie bardziej zadbało o przestrzeganie dystansu w związku z koronawirusem, niż stwarzanie dystansu napędzanego queerfobią.
Miałam to szczęście, że przy najróżniejszych coming outach (do tej pory, teraz to uległo zmianie) nie towarzyszyło mi nic więcej niż lekki dyskomfort i trochę obaw. To wynik zarówno sprzyjającego otoczenia, jak i przekonania, że dla bliższych mi osób, które się tego dowiadują, a mają uprzedzenia ogólne (wynikające z katolicyzmu), mogę się stać tą, która wpłynie pozytywnie na ich postrzeganie homoseksualizmu. Chrześcijaństwo, religia mająca u podstaw miłość do bliźniego. Papież Franciszek, który zabrał ostatnio stanowczy głos w sprawie społeczności LGBTQ+ i powiedział, że powinna mieć te same prawa w społeczeństwie, a nasze związki powinny mieć zagwarantowaną możliwość legalizacji. Po czym zderzenie z klerem polskiego kościoła katolickiego.
W lipcu tego roku, odbywałam rezydencję artystyczną Enklawa w galerii Propaganda. Powstał zin „Potrzeba nam miłości”. Kolażowo, z elementami rysunkowymi, z zadrukowanymi stronami z gazet. Stworzyłam go w całości z polskiej prasy konserwatywnej, prawicowej („Sieci”, „DoRzeczy”, „Najwyższy Czas” etc.). Jako odpowiedź na nienawistną retorykę dotyczącą osób LGBTQ+. Akurat trwał festiwal przedwyborczej obrzydliwości i pogardy. Artystyczny gest przepisania, stworzenia nowej narracji pożyczyłam od Ady Kaczmarczyk. W czasie swojego totalnego zakochania w Oskarze Dawickim przepisywała książkę W połowie puste, poświęconą jego życiu, żeby go ocalić. U mnie z gazet przepełnionych nietolerancją powstał lesbijski zin o miłości i bliźnich. Na samym początku myślałam, że informacje, dotyczące tego, co mówi się „z tamtej strony”, docierają do mnie lekko zdeformowane, wypaczone przez lewicowe spojrzenie. Zaostrzone internetowym medium. Chciałam dotrzeć do źródła. Szybko okazało się, jak bardzo się myliłam. Początkowo miałam plan, by w dużej mierze opierać się na artykułach związanych z katolicyzmem. Wybrać te dobre fragmenty, pochwałę chrześcijańskich wartości, słowa o akceptacji i uzupełnić je o nieuwzględnioną queerową miłość. Pokazać, że chodzi o szacunek i uczucia ludzi dokładnie takich samych. Nie dało się. Wszędzie była pogarda, nawoływanie do walki, lęk i agresja. Słowa wypowiadających się księży były paskudne. Wszystko było budowaniem wspólnoty na lęku i „niechęci”. Do nas. Musiałam zmienić ścieżkę tworzenia.
Kończę ten tekst w czasie wybuchu wściekłości po wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Trwających (wspaniałych w swoim rozmachu) protestów, intensywnego aktywizmu w mediach społecznościowych i na ulicy, blokad i dzielenia się informacjami o Aborcji bez granic. Sporo czasu zajęło mi sięgnięcie po klawiaturę w tym konkretnym celu – napisania kolejnego odcinkach Lesstreamu. Czułam, że na tą pisarską niemoc splata się wiele czynników, wiele emocji i zrezygnowanie. Jestem zmęczona tym, że ciągle o coś trzeba walczyć w tym kraju. I to o tak cholernie podstawowe sprawy. Obawiam się, że tworząc taką a nie inną sztukę, pisząc takie a nie inne teksty, mogę być dyskredytowana u potencjalnych pracodawców i nawet się o tym ukrytym powodzie nie dowiem. Mimo to udało mi się – napisałam Lesstream#8. Mam pomysły na kolejne. Może ktoś poczuje się mniej sam, może kogoś zainspiruję, może wywołam jakiś uśmiech. Nie poddam się.
Autorka tekstu i ilustracji: Magdalena Sobolska (29) – artystka wizualna. Magistra Instytutu Kultury Polskiej, specjalizacja Kultura Wizualna. Tworzę głównie w technice kolażu. Chcę badać kulturę lesbijską i dodać do niej cegiełkę od siebie. Mówię otwarcie o swoich zmaganiach ze zdrowiem psychicznym, żeby przestał to być wstydliwy temat. Milan Kundera i Kurt Vonnegut to moje filozoficzne bratnie dusze. (@magdalenasobolska).