Jedną z niewielu rzeczy, które zapamiętałam z liceum był fakt, że najważniejsze postacie polskiej kultury i nauki przebywały zwykle dużą część życia na emigracji.

Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to jest to coś, czego omawianie zajmuje w szkole średniej mniej więcej jedną trzecią programu języka polskiego. Jaki może być lepszy dowód na to, że Polacy cierpieli od zawsze (i cierpieć muszą) niż fakt, że najwięksi wieszcze musieli uciekać z własnego kraju. Dla ojczyzny rzecz jasna, by dla niej tworzyć dalej dzielnie i nieprzerwanie. Prześladowani przez zaborców, wygnani ze swego świata. Pośród obcej kultury, opuszczeni i samotni, a jednak z daleka odmieniający cierpliwie oblicze świata. To wydawało mi się zawsze niezwykle romantyczne.

Ten Mickiewicz rozdzierający szaty w Dreźnie, słuchający, czy to ojczyzna woła. Chopin kasłający nad nutami do Poloneza i zawsze o Polsce myślący. Skłodowska-Curie utęskniona, z mężem przekładająca kolorowe fiolki w laboratorium w Paryżu. I Słowacki ten, jadący przez Alpy na mule, z Kordianem na ustach.

O sobie samej nie myślałam nigdy w kategoriach emigracyjnych. Wiedziałam, że chciałabym świata zobaczyć, ale to wszystko w ramach możliwie bezpiecznych. Tak turystycznie. Trochę polatać, nawet pomieszkać gdzieś, ale nie za długo. Ryanair, Wizzair, Erasmus, wiadomo. Może praktyki albo workaway. W palemkach jakichś, nad morzem. Ostatecznie mamy globalną wioskę i ludzie żyją, gdzie im się tylko spodoba. Po wszystkim będzie można wrócić do domu, bo przecież tu właśnie jest mój dom, tu, w moim kraju, w moim mieście.

Niedługo potem, i nie wiem naprawdę kiedy, mój kraj nagle się skończył.

Chociaż postronnym wydawać się mogło, że to zdarzyło się z dnia na dzień, w rzeczywistości narastało już od miesięcy. Nie jestem pewna jedynie, jak w sumie do tego doszło. Czy ten demontaż zaczął się gdzieś na ambonie, w którymś ważnym pałacu albo pokoju sejmowym, czy może wśród zwykłych ludzi, jakoś od słowa do słowa, od opowieści do opowieści? Może to było za zamkniętymi drzwiami wyborczych sztabów, gdzie jacyś wytrawni (i w to nie wątpię, bardzo świadomi) gracze z rumieńcami na twarzy przerzucali z głowy na papier przemówienia dehumanizujące część społeczeństwa? Może gdzieś między szukaniem kolejnego narodowego wroga, a rozpaczliwymi próbami upchnięcia w pudełko, przewiązania wstążeczką i odstawienia do szafy swojego własnego strachu?

A może to zaczynało się dużo wcześniej, kiedy w gimnazjum usiłowałam umieścić w klasie, przy okazji co tygodniowej gazetki, ogromny napis „czy jesteś tolerancyjny?”. I parę „dobrze wychowanych” osób już wtedy miało z tym wielki problem. Z napisem na ścianie. Nawet nie z flagą i tęczą. Ze zwykłym pytaniem. (Wiele lat później połowa Polaków zada sobie to samo pytanie, odpowiadając na nie „jestem tolerancyjny, ale…”.)

Tak czy inaczej, w moim kraju ludzie zaczęli się nienawidzić. Co jeszcze gorsze – zaczęli też nienawidzić mnie.

I tak właśnie z dnia na dzień przestałam na ulicy trzymać moją dziewczynę za rękę. Parę miesięcy temu tęczowa flaga wisiała sobie u mnie swobodnie obok doniczki przy oknie – potem zniknęła na jakiejś imprezie, bywa. Nowa znalazła już inne miejsce, w głębi mieszkania. Starsi sąsiedzi – no nie wiadomo nigdy, co oni powiedzą. Przyjdzie a nuż ktoś, kto zobaczyć tego nie powinien. Koszulkę z tęczą czasami założę, ale ona jest trochę rozmyta, trochę taka cichociemna. I zawsze, za każdym razem, kiedy o tym myślę, zaciskam zęby i chce mi się płakać – bo wiem dobrze, że o to im właśnie chodziło – tym, którzy mnie tutaj nie chcą. Bo czuję, że mój kraj przestał być moim krajem. Bo kogoś obraża parę kolorów na skrawku tkaniny i może nawet nie wie do końca, dlaczego (choć słyszał, że „LPG” zagraża prawdziwym rodzinom i szkodzi rolnikom i zmienia płeć dzieciom w ogromnej rzecz jasna tajemnicy).

Wykluczenie to jest coś, czego wiele osób nie zrozumie nigdy, bo – całe szczęście dla nich – nigdy tego nie doświadczyły. I nie dowiedzą się, jak to jest, kiedy rodzina traktuje cię jak trędowatego. Kiedy w komentarzach pod filmikami i wiadomościami jedna trzecia Polski pisze, że trzeba cię zagazować, a druga, że się za bardzo ze sobą obnosisz. Kiedy twoi znajomi zaczynają masowo brać śluby, a ty nie możesz pojawić się na czymś weselu z osobą, którą kochasz i z którą chcesz spędzić życie. Kiedy odmawia ci się bycia widoczną, ważną, mającą coś do powiedzenia. Kiedy codziennie czytasz o nowym pobiciu. Kiedy przedstawia się ciebie jako temat zastępczy, a to przecież jest twoje życie, istotne jak każde inne, i chcesz je przeżyć z godnością. Kiedy się boisz, co będzie z tobą jutro i którym, wyrwanym z kontekstu cytatem biblijnym ktoś dzisiaj spróbuje porównać twoją miłość do kopulacji z dzikim zwierzęciem.

I nagle Mickiewicz wraca do mnie. I wiem już, że tu nie zostanę. Choć mam tutaj wspaniałych przyjaciół, masę kontaktów, pracę, rodzinę. I kocham Warszawę, którą uważam za jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi i każdy jej skrawek noszę w sercu i ściskam w myślach codziennie. I mam tu wspomnienia na całe życie, od pierwszych wyjść na podwórko i grania w kapsle, przez wielkie dramaty miłosne, klubowe przygody, tinderowe randki, a na szukaniu i znalezieniu wreszcie siebie kończąc. I przechodzenie obok Sezamu przypomina mi, jak chodziłam na urodziny znajomych z klasy w tym pierwszym Macu w Polsce, cała rozanielona, że będą burgery i malowanie twarzy. Hala Mirowska przywraca w pamięci łażenie na chipsy po szkole, a Skarpa pierwsze imprezy, pierwsze uczuciowe wzloty i pierwsze upadki. I dla mnie to wszystko są najpiękniejsze na świecie obrazy.

A jednak mały głosik w głowie powtarza wciąż „tutaj cię nic nie czeka”.

Próbuję go jakoś wyciszać, odsuwać, przesuwać z miejsca na miejsce, uciekam od niego, ale czasami staje mi przed oczami i wiem dobrze, że przyjdzie czas emigrować, przyjdzie prędzej niż później. Bo chociaż na swój sposób cały czas walczę, małymi krokami kontestuję tę rzeczywistość, angażuję się w życie tęczowej społeczności i krzyczę „nie” – codziennie trafiają do mnie wiadomości, które uświadamiają mi, że mam tylko jedno życie i nie mogę zmarnować go na szamotanie się i bezradne bieganie w kółko ze złością. A bycie sobą nie toleruje kompromisów, na które będę musiała tu nieustannie – jeszcze przez wiele lat – chodzić.

I nie jest to w żaden sposób romantyczne.

Każdy protagonista ma swojego antagonistę. W przypadku Mickiewicza czy Miłosza to byli okupanci. Najeźdźcy, zaborcy, komuniści, wybierzcie sami. Zawsze był przecież ktoś. I z tym zawsze Polacy walczyli i za to cierpieli, co tak kochają przy każdej okazji podkreślać – najlepiej patrzy im się w przeszłość, niewiele widzą w przyszłości. Tymczasem mnie tutaj, z własnego kraju, wyganiają moi rodacy. Moi ludzie. Moi sąsiedzi. Kasjerka ze sklepu pod domem. Pan w autobusie. Ta starsza babka z banku, która dzwoni co miesiąc przypominać mi o spotkaniu, na które się z nią nie umawiałam. Woźny z basenu Inflancka. Pani z restauracji na dole. Mój fizjoterapeuta, co gejów nie bardzo lubi, bo się za bardzo panoszą.

I wtedy się okazuje, że takie jechanie, żeby świata zobaczyć, spróbować gdzieś sobie pomieszkać, to nie jest już fajna przygoda, którą się trochę przeżyje, a trochę niedługo wróci do domu. To jest ucieczka. To jest różnica pomiędzy „chcieć”, a „musieć”. Różnica, o której myślę codziennie, oglądając, jak pewni bardzo przerażeni ludzie rozmontowują mi dom, deska za deską. O której myślę zawsze, przejeżdżając przez centrum Warszawy, które mi ktoś właśnie odbiera. Ta, którą mam stale przed sobą, szukając kraju, gdzie byłoby dobrze, bezpiecznie i fajnie spędzić swoje ważne, widzialne i pełne dumy życie.

I za te kilka, może kilkanaście miesięcy, kiedy pożegnam już wszystkie miejsca, które tak bardzo kochałam, wciąż jeszcze nie wiem, co będę mówić znajomym – że „chciałam” czy że „musiałam” wyjechać?


Autorka tekstu: Lulu Zubczyńska (1991) – reżyserka z Warszawy, absolwentka IKP, Warszawskiej Szkoły Filmowej i dokumentalistyki na UW. Studiowała osiem lat, żeby napisać magisterkę z imprez. Wokalistka w projekcie Divines. DJka w San Junipero Girls Crew. Po godzinach stawia horoskopy, pije zioła i przejmuje się losem planety. Stale szuka gwiazdy, której mogłaby być reinkarnacją, ale daty wciąż nie pasują.
Vimeo: @luluzubczynska
Instagram: @lulu_zubczynska

Autorka ilustracji: Marianna Pawłusiów – graficzka, ilustratorka i wielbicielka typografii. Studentka grafiki projektowej V roku na Gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jej ulubioną formą ilustracji jest ilustracja dziecięca i książkowa. W swoich pracach lubi łączyć style analogowe z cyfrowymi, dzięki którym nadaje swoim ilustracjom różnorodne tekstury. 
Instagram: @mania.pawlusiow
portfolio: www.marianna.pawlusiow.pl
behance: @mariannapawlusiow