Gela. Skarb z Archiwum Ringelbluma
Monika Libicka
Wydawnictwo Wielka Litera

W liceum kończyłam klasę humanistyczną, więc wypracowania pisaliśmy średnio trzy razy w tygodniu. Kiedy mimo nadmiaru informacji, a zarazem pustki w głowie, zajętej sprawami zdecydowanie ważniejszymi niż kolejne dzieło Mickiewicza, musieliśmy wypełnić standardowe 250 słów rozprawki, wyciągaliśmy potężne działo: „opisywany utwór jest uniwersalny i wielowątkowy”. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy sięgając po biografię żydowskiej malarki – Geli Seksztajn, zamiast miłej opowieści, z tragicznym, niestety, końcem, owleczonej w płótno i akwarele, które tak mnie teraz interesują, otrzymałam coś autentycznie wielowątkowego i uniwersalnego. Nie tak, jak wtedy gdy 6 słów ratowało mnie przed tróją z polskiego. Monika Libicka, książką Gela. Skarb z Archiwum Ringelbluma, poruszyła mną tak bardzo, że postanowiłam zerwać ze wszystkimi zasadami pisania recenzji. A zasady łamię niezwykle rzadko.

Kiedy w moje ręce wpadła książka o malarce, wzięłam się za czytanie bez żadnego zastanowienia – szczerze, nawet nie wiedząc, kim była Gela Seksztajn. Okazało się, że już od pierwszej strony, autorka zabrała mnie w podróż zaskakującą, momentami zabawną, po to, żeby zaraz potem okazać się tragicznie smutną – tak smutną, że nie mogłam powstrzymać łez. Popularne określenie „emocjonalny rollercoaster” wpisałoby się tutaj idealnie, ale nie używam popularnych określeń – nazwę to więc ucztą, dla mojego wrażliwego do granic możliwości wnętrza.

Książka ta nie jest biografią, o jakiej myślimy, kiedy przechodzimy obok działu „biografie i wspomnienia” w księgarni. Jest czymś zupełnie innym. Postać Geli stanowi swego rodzaju pomost, który łączy ze sobą wszystkie kolejne wątki, poruszane przez autorkę. Podróżujemy z nią przez autostrady i drogi, przez Kraków, Warszawę, aż do Izraela. Podróżujemy też w czasie – Monika Libicka pokazuje nam historie wprost z międzywojnia i wojny, które przeplatają się z kolejnymi etapami jej pracy. Doskonale dobrane przez nią materiały archiwalne – zarówno te z tytułowego Archiwum Ringelbluma, ale też spoza niego, pozwalają wręcz na przeniesienie się do Polski lat 20., 30., i 40. poprzedniego wieku. Momentami możemy poczuć, jakbyśmy też przechadzali się warszawskimi ulicami Dzielnicy Północnej, albo byli przez Gelę portretowani w „Budzie”. Piękne historie o ludziach kultury, którzy ją otaczali, i z którymi żyła, o studiach, miłości do męża, z każdą kolejną stroną ustępują jednak miejsca opowieściom zupełnie innym – przerażająco smutnym i zwyczajnie niewyobrażalnym.

Autoportret, Gela Seksztajn, ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma, MŻIH A-891, ARG I 1457

„Gdy wchodzę do tego nowoczesnego, klimatyzowanego wnętrza ze słonecznego ogrodu […] mam idiotyczne przekonanie, że w przeciwieństwie do idących przede mną turystów ze Stanów Zjednoczonych i Japonii nic mnie tu szczególnie nie zaskoczy. Jestem z kraju, w którym ma się te wiedzę <<we krwi>>.” Tak pisze autorka książki, opisując swoją wizytę w jednym z izraelskich muzeów. Takie też poczucie miałam, sięgając po tę książkę – czego nowego dowiem się o getcie w Warszawie? Czy cokolwiek w ogóle mnie zaskoczy? Otóż tak. Narracja prowadzona przez Monikę Libicką, jak już wspominałam, stopniowo wprowadza w nastrój towarzyszący Żydom przez wiele lat przed wojną oraz w jej trakcie. I nie jest to nastrój ani trochę przyjemny. Napięcie, na początku ledwo wyczuwalne – rozmyte gdzieś z tyłu głowy – z czasem, wraz z kolejnymi fragmentami dzienników świadków i uczestników tamtych wydarzeń, sięga tak wysokiego poziomu, że nie da się czytać ich jednym tchem. Napisałam na początku, że książka jest uniwersalna – i tak właśnie uważam. Historie w niej ukazane, dotyczą Geli i jej przyjaciół, najbliższych, ale mogłyby być historiami każdej innej kobiety, żydówki, żyjącej wtedy w Warszawie. Ukrywającej się w jednej z kilkuset prowizorycznych kryjówek, czekającej z dzieckiem na męża, który być może nie wróci ani tej, ani żadnej kolejnej nocy.

Portret mężczyzny w kapeluszu, Gela Seksztajn, ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma, MŻIH A-915, ARG I 1457

Gela… jest w końcu opowieścią o stowarzyszeniu Oneg Szabat i doktorze Emanuelu Ringelblumie, dzięki którym w ogóle piszę tę recenzję. Stworzenie archiwum dzisiaj jest przedsięwzięciem niezwykle złożonym i skomplikowanym – dokonanie tego w czasie okupacji, w piwnicach i na strychach getta, tym bardziej niewykonalnym. To, co najistotniejsze, to jednak determinacja z jaką twórcy archiwum przystąpili do jego tworzenia i pewność, że jest to działanie słuszne i potrzebne. Jak wskazuje autorka, Ringelblum wiedział, „że to, o czym piszą teraz Żydzi, stanie się kiedyś skarbnicą informacji na temat okupacji, a zebrane materiały przydadzą się w pracach historycznych po zakończeniu wojny.” A Monika Libicka świetnie te materiały wykorzystała i stworzyła książkę niepowtarzalną.

Wydaje nam się, że doskonale już wiemy, co wydarzyło się w poprzednim wieku, że do znudzenia powtarzane zdania o okrucieństwie wojny, nie pomogą nam lepiej tych strasznych mechanizmów zrozumieć, bo wszystko już słyszeliśmy, wszystko już było i zostało opowiedziane. Tak nie jest i nie stanie się pewnie nigdy – wciąż, mimo upływającego czasu, wiemy i mówimy o Holokauście za mało i za rzadko. Szczególnie o losach kobiet.


Autorka tekstu: Sara Sitko – studentka historii, feministka, fanka twórczości Houellebecqua i Fridy Kahlo. Zainteresowana historią i literaturą XX wieku. Od szkoły średniej zaangażowana w życie społeczne i inicjatywy dziennikarskie.
Instagram: sarasitko_

Obraz w nagłówku: Martwa natura. Kwiaty w wazonie, Gela Seksztajn, ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma, MŻIH A-925, ARG I 1457

Więcej prac Geli Seksztajn można zobaczyć na wystawie stałej „Czego nie mogliśmy wykrzyczeć światu” w Żydowskim Instytucie Historycznym.