w przeddzień wyjazdu z mojego kraju
poszłam pożegnać się z babcią.
objęła mnie i zapłakała,
cicho i pospiesznie.
poprzednim razem,
kiedy widziałam,
że tak płakała
był dzień pogrzebu dziadka.
zastanowiło mnie, dlaczego
żegna się ze mną
w taki sam sposób
jak z umarłymi.
Wyjeżdżając miałam 19 lat. Uciekałam od toksycznego związku, marazmu, polityki, braku perspektyw; paliłam mosty i nie oglądałam się za siebie. W moim nowym kraju co krok zaskakiwały mnie banalne różnice, takie oczywistości i detale. Na przykład to, że zimowe oślepiające słońce zdawało się padać na asfalt pod innym kątem, ponieważ miało zimniejszą, bielszą barwę i jakoś inaczej świeciło mi w oczy. Albo to, że w supermarketach nie było kaszy gryczanej czy ogórków gruntowych. I jeszcze to, że nigdzie nie było tam piasku, nawet w suchy dzień. Wcześniej nigdy nie pomyślałabym, że będzie mi brakować piasku. I jeszcze sosen. Tęskniłam za ich zapachem w lesie, za tym pięknym pomarańczowym kolorem, które nadaje ich pniom zachodzące słońce, kiedy jest już bardzo nisko, i za widokiem z okna w domu na trzy stare sosny, które rosną na moim podwórku.
Oczywiście wiedziałam, że będę tęsknić, bo kochałam miejsca, w których dorastałam. I choć czasem wydawało mi się, że była to miłość nieodwzajemniona i momentami okrutna, nigdy nie nazwałabym „domem” żadnego innego miejsca na świecie. Podlasie od najmłodszych lat kształtowało moją samoświadomość, tożsamość i budowało poczucie przynależności. A jednak kiedy przyszedł czas, wyjechałam niemalże bez zastanowienia. Czy żałuję? Nie. Czy wrócę? Nie wiem. To pytanie wraz z upływem czasu coraz bardziej mnie uwiera.

Kiedy po raz pierwszy po wyjeździe przyjechałam do domu na wakacje, miłość do niego uderzyła mnie znienacka z nową, nieznaną dotąd intensywnością. Po pół roku na obczyźnie domowe placki ziemniaczane były jak najbardziej wyszukana potrawa, a czas spędzony na pogaduszkach z siostrą stał się tak wyjątkowy, że chciałabym móc go włożyć do jakiejś szkatułki, żeby później do niego wracać. Wieczorami otwierałam okno dachowe w moim pokoju i wdychałam zapach letniej nocy, który tak się różnił od tego w moim drugim kraju. Zakupy w biedronce mnie ekscytowały, a wieczory spędzone z rodziną na planszówkach wypełniały moje serce po brzegi takim ciepłym rodzajem miłości, który sprawia, że zasypia się z uśmiechem na ustach i z poczuciem ogromnej wdzięczności do świata.
A jednak bardzo szybko zauważyłam też, że moja radość była podszyta pewną melancholią wynikającą ze świadomości, że już za kilka godzin, dni czy tygodni będę znów siedziała w samolocie, oddalając się z niewiarygodną prędkością. Że nie jestem już tak dużą częścią życia moich bliskich jak wcześniej i że stałam się tą wiecznie nieobecną siostrą / córką / kuzynką, która czasem przyjeżdża, żeby zaraz potem znów zniknąć. Młodsi członkowie mojej rodziny za każdym razem, kiedy przyjeżdżam, są zupełnie innymi ludźmi i właściwie nie mam nawet czasu i okazji dobrze ich poznać. Zwykle jakoś sobie z tym radzę, ale są takie sytuacje (np. kiedy moja siostra kończyła gimnazjum), kiedy boleśnie odczuwam to, że w życiu moich bliskich zdarzają się ważne momenty, takie które ich kształtują, takie o których być może chcieliby mi opowiedzieć w nocy lub przy winie (przez telefon to nie to samo), a mnie nie ma. A przecież każdy taki moment zdarzy się tylko raz w życiu.
Kiedy tęsknię, włączam sobie moją playlistę na youtube, która ma tytuł '”homesick”; słucham tych wszystkich autentycznych ludowych pieśni, które przewiercają mnie na wylot, rozgrzebują moje serce, drą je na kawałeczki; a jednak kiedy łzy już wyschną, czuję się bardziej całością. Pozwalam sobie czuć cały ten ból, a po drugiej stronie przyglądam się sobie w lustrze własnych wzruszeń i wiem, że nawet taka wewnętrznie połamana, trochę śmieszna i smutna, wciąż jestem na tym świecie, należę do ludzi i do miejsc, jestem częścią czegoś większego. I nikt nigdy nie odbierze mi tego, co spisałam, przeżyłam i czułam. Nie ma dla mnie nic bardziej oczyszczającego. Wzruszam się łatwo, a słuchanie tych białoruskich czy ukraińskich pieśni opisałabym jako miks bólu i euforii, żałoby i świętowania, radości z faktu istnienia i tęsknoty za czymś, czego nie umiemy nazwać ani opisać. W moim myśleniu i wyobrażeniu na temat Podlasia, tej mitycznej małej ojczyzny, jest dużo tkliwości i czułości, której chyba już się nie wstydzę.

Taka czułość ogarnia mnie też, kiedy wreszcie przyjeżdżam. Zwłaszcza w covidzie nauczyłam się celebrować każdą chwilę spędzoną tutaj. Tak, żeby w razie potrzeby wystarczyło na długo. Przychodzę do babci na kawę, umawiam się na spacer z przyjacielem z czasów podstawówki, a nocami czytam stare pamiętniki, które przechowuję pod łóżkiem. W niedzielę rano robię sobie i swojej mamie kawę z ekspresu, jeśli jest ciepło, pijemy ją na tarasie. Od czasu do czasu pożyczam jej samochód i zabieram babcię do jej rodzinnej wioski, gdzie jest pochowany dziadek i spora część moich przodków. Cmentarz jest schowany w lesie zaledwie kilka kilometrów od białoruskiej granicy. Może to głupie, ale właśnie tam, wśród zmarłych, wśród starych, pomalowanych na niebiesko krzyży, jest moje centrum wszechświata. Kiedy tu przyjeżdżam, biorę głęboki oddech i czuję, jak moje serce się uspokaja, nieprzenikniona cisza koi moje nerwy, las mnie otula, a przodkowie dodają siły.
Pod wieloma względami emigracja wiele mi dała, pozwoliła mi odkryć, kim jestem i zbudować sobie życie na własnych zasadach. Ale wiem, że w żadnym innym miejscu na ziemi sierpniowe pola w świetle zachodzącego słońca nie mają takiego koloru jak tu. Ciemne burzowe chmury i zrywający się wiatr nie sprawiają, że moje serce przyspiesza. Nigdzie indziej nie wzruszam się na widok bociana, a zapach żadnej piekarni nie jest tak piękny, jak tej w moim miasteczku. Mogłabym zwiedzić najpiękniejsze budowle i świątynie świata, a i tak żadna z nich nie może się równać z małą, drewnianą, niebieską cerkiewką w tej samej wiosce, gdzie jest wspomniany cmentarz. Wiem, że nie jestem obiektywna i że idealizuję. Wiem też, że na pewno inaczej bym postrzegała to wszystko, gdybym nigdy nie wyjechała. I w głębi serca spodziewam się, że nigdy nie wrócę tu na stałe. Ale niczego w życiu nie jestem tak pewna tego, że dopóki mogę, będę wracać.
Autorka tekstu: Marta Iwaniuk – polska Białorusinka mieszkająca w Anglii, niedoszła ilustratorka i (być może) przyszła tłumaczka zafascynowana kulturą ludową krajów słowiańskich i gruzińskim śpiewem polifonicznym. Porzuciła instagramowy aktywizm na rzecz edukacji znajomych i rodziny w zakresie akceptacji grubych osób i ogólnie pojętego fat acceptance / body positivity. Odkłada pieniądze na vana i marzy, że pewnego dnia będzie umiała płynnie mówić po węgiersku.
Autorka ilustracji: Gabriela Miklaszewska – studentka wydziału grafiki Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Głównie zajmuje się ilustracją oraz szeroko pojętą komunikacją wizualną. Uwielbia ciekawe tekstury i proste formy. W wolnych chwilach podlewa roślinki, rysuje i testuje nowe przepisy kulinarne.
Instagram: artbygabi_m