„Chciałabym, żeby to były takie po prostu cztery kreski, wiesz, taki domek jak z rysunków dziecka w przedszkolu. Okna tylko z zasłonkami, bez krat. I drzwi. Zwykłe drzwi. Z mała klamką. I żeby na górze była dachówka, taki zygzak. Trochę jak szlaczek w zeszycie, a trochę jak ogon syreny, rozumiesz. Nie, bez dymu z komina, wszędzie smog, będę wtedy patrzeć na rękę, widzieć ten dym i myśleć o tym, że globalne ocieplenie. Więc bez dymu. Ale komin narysuj, z prawej strony, mały komin, kominy zawsze na tych rysunkach dzieci są. I po prawej stronie małe drzewko obok domu niech sobie stoi. Takie mini. Pieniek i chmurka na tym pieńku taka jakby. Żeby patrzeć sobie na to i myśleć: <<domek>>>. Taki domek bym właśnie chciała.”
Tatuaż domku cztery na cztery centymetry, mały, widoczny, bo na nadgarstku. Trochę jeszcze boli, śmieszne czerwone obwódki sprawiają, że rysunek jest trójwymiarowy, jakby wychodził ze skóry. „Domek” mówię cicho do przegubu ręki raz na jakiś czas i skubię owijającą go folię.
Tatuaże mają to do siebie, że zawsze ktoś zapyta „O, a dlaczego taki wzór?” albo „Co to symbolizuje?” i wypada wtedy powiedzieć, że od zawsze się o takim marzyło, że pomysł się urodził w głowie siedemnaście lat temu, że kiełkował i teraz właśnie wykwitł tuszem, zmaterializował się – gdy materialne możliwości na to pozwoliły – właśnie tu, na skórze.
Jakoś głupio tak powiedzieć, że ten pomysł to w sumie z wtedy, gdy rozczuliłam się przeogromnie, że kotka Chałka zaczęła wreszcie wąchać pupę, a raczej pupy dwie – należące do Witka i Cyprysa. Kto ma koty, ten wie, że wąchanie pup to w życiu domowników – od kilku miesięcy starających się stworzyć warunki idealne do zaprzyjaźnienia się dwóch samców z dokoconą do nich samicą – moment niezwykle przełomowy. To taka tinderowa decyzja o spotkaniu, zapytanie, jakie czekoladki lubi teściowa, pochwalenie perfum byłej dziewczyny aktualnego chłopaka. Breakin the ice. Gdy po tygodniach syczenia, warczenia, plucia, dziwnego gulgotania gardzieli tak słodko wyglądających na co dzień kotków, zapragnęły one poznać wzajemne zapachy wydobywające się z gruczołów odbytniczych, wzruszenie było jak najbardziej na miejscu.
„Domek” – pomyślałam sobie wtedy cichutko w głowie i zaczęłam obracać to słowo, przybliżać, oddalać, szlifować jego ostre dawniej krawędzie.
„Tak, bo widzisz, ten domek to ja bym chciała w jakimś widocznym miejscu, głównie dla mnie, żebym mogła sobie często go dotykać, patrzeć na niego. W sumie najczęściej to sobie patrzę na przedramiona, dłonie, podwijam zawsze nerwowo rękawy, bo nie lubię, jak coś mi się plącze przy nadgarstku. Zróbmy go tak cztery na cztery, tyle starczy. To będzie trochę jak rysowanie słonia z Małego Księcia, pamiętasz ten rozdział? Ja sobie będę myśleć już sama, co w środku tego domku jest, więc on generalnie może być bardzo prosty.”
Jest nas w domku piątka. Jestem ja, jest Andrzej, Cyprys, Witek i Chałka. Dwoje ludzi i trzy koty, tak prawie w sam raz. Chciałabym bardzo, żeby był kiedyś też z nami pies ze schroniska, średniej wielkości, nieco większy od kotów, nazwałabym go Ziomek albo Kumpel i zaprzyjaźniłabym się z nim na wieki. Czasem nawet sobie wyobrażam, że ten piesek już z nami mieszka i chodzę po ogródku z wyciągniętą ręką przed siebie, jakbym trzymała smycz.
Póki co, świętujemy sukces zacieśniania kociej relacji, starając się w dalszym ciągu, by domek nie dostał szram od kocich pazurów, lawendowy żwirek nie rozsypywał się na pół łazienki, a próby podbierania sobie wzajemnie przysmaczków z misek kończyły się w najgorszej wersji jedynie ostrzegawczym pacnięciem łapką.
I tak sobie żyjemy w naszym domku, nie za małym, nie za dużym, żeby nam było nie za ciasno, ale nie za odległo. Żebyśmy w kilku krokach mogli znaleźć się obok siebie, na wypadek niedotulenia, niedogłaskania. Mamy w nim dużo starych przedmiotów zajmujących kiedyś zimne piwnice, a wcześniej babcine regały, z których często wyjmowane, przesiąknęły ciepłem, domowością. W kuchni – cztery krzesła – każde z innej parafii, głośno skrzypią, gdy odchylamy się, by pogłaskać przechodzącego pod nogami kotka. Za oszklonymi drzwiczkami szafek – ceramiczne kubki, stary Włocławek z malowanymi kwiatami, szklanki z nałożonym koszyczkiem, żeby nic, co parzy w usta, nie parzyło też w dłonie. Ciepłe światło, które wieczorem łagodzi rysy nawet najbardziej zmęczonej twarzy. Domek.
„Nie, nie, to nie mój domek d o s ł o w n i e, wiesz, ja to w zasadzie nawet nie mieszkam w takim standardowym domu, tylko w kamieniczce małej, rodzinnej. To znaczy, rodziny mojego Andrzeja. Na dole mieszkają jego rodzice, na górze siostra jego mamy, a pośrodku my. No i koty, nasze i mamy Andrzeja. To czarna kotka, bez imienia, ja ją sobie po cichu nazywam Stefcia, bo jakoś mi do niej przypasowało. Dobrze mi się tam mieszka, tak. Wiesz, to jest stara kamienica, przedwojenna, lubię sobie myśleć wieczorami o tym, kto wcześniej w niej mieszkał, czy też tak cieszył się, że w zimie grube cegły zatrzymują ciepło, a latem są chłodne, więc czujesz się, jakbyś w słoneczny dzień ze skwaru weszła pod przyjemny, rześki prysznic.”

Latem na balkonie dużo się kicha. Lipa to najbardziej pylące drzewo, ale prababcia Andrzeja mówiła, że nie ma prawdziwego domu bez lipy obok, więc pradziadek wziął i zasadził. Dom już stał, także budować go nie musiał, spłodził za to więcej synów, żeby była równowaga w starym porzekadle. Lipa jest już bardzo wysoka, jej powykręcane gałęzie zapraszają kotki do zabawy, zaglądając przez oka siatki balkonowej, wiją się wyżej i, trącane przez wiatr, powodują pyłkowe alergie u balkonowych amatorów. Lubię jej migotanie liści, które, dotykane słońcem, okręcają się wiosną na wszystkie strony, jakby chciały, żeby promienie dotarły do wszystkich zakamarków drzewa.
„To drzewko to naprawdę możesz narysować takie proste, to teoretycznie ma być lipa, ale nie będziemy lipy rysować, niech to będzie takie typowe d r z e w o. Jak masz siedem lat, zamykasz oczy i myślisz o drzewie, to właśnie taki kształt masz przed oczami, prawda? Kreska, kreska i obłoczek, jakby ten obłok właśnie miał symbolizować niedopowiedzenie, w końcu to może być każdy gatunek. Oprócz choinki, masz rację, choinka też ma charakterystyczny szablon. Więc narysuj mi takie niechoinkowe drzewko.”
Zawsze chciałam, żeby dom pachniał ciastem, żeby skóra, w którą wtulałabym zasmarkany rykiem nos miała, mleczny, uspokajający aromat. W dzieciństwie często dotykałam murów budynku, przystawiałam do niego ucho, za którym sterczał zapleciony a’la ukochana Ania z Zielonego Wzgórza warkoczyk. Szukałam duchów, szeptów poprzednich pokoleń, ale cegły nic nie mówiły, ich jedyne wspomnienia to głosy Mirków i Heńków, którzy kilkanaście lat wcześniej nakładali na nie cement, pogwizdując i spluwając na betonową podłogę. Chłód przeniósł się także do wnętrza, pałętał się po pomieszczeniach, a potem coraz częściej pojawiał się i we mnie, gdy popychane ciało zderzało się z zimną powierzchnią murów. O chłodzie tym przypomnę sobie w dorosłym życiu, uderzając całą sobą o ściany, by ukarać się za naiwne poszukiwanie ciepła.
Jako dziecko dużo czasu spędzałam sama.
Zazwyczaj w nosie z książką, wędrując razem z bohaterami daleko od pomalowanego na wściekły żółty małego pokoju; czasem leżąc w łóżku i wymyślając własne historie, inspirowane pojawiającymi się za oknem twarzami i postaciami z gałęzi bezlistnych drzew. Po domu głównie maszerowałam, zgodnie z przykazaniem „Marsz do swojego pokoju”. Marsza grały także kiszki, na moje własne, trzynastoletnie życzenie, ale o tym kiedy indziej.
Ściany domu pachniały jak mama – nieco aptecznie, trochę jak biały, naturalny balsam, a trochę jak proszek do prania. Zapach ciasta ulatywał z domu szybko, jakby mury wiedziały, że nie powinien zagrzać w nich miejsca. Ciepło w mamie też pomieszkiwało krótkimi epizodami. Miała czerwone włosy, czerwony charakter, a ja najwyraźniej działałam na nią jak płachta na byka. Między jednym a drugim stalowym spojrzeniem dostrzegałam czasem tlącą się głęboko czułość, zbyt wiele razy gaszoną kiedyś jak niedopałek papierosa.
Dom, w którym mieszkałam składał się z kilku pokojów. Był pokój taty, pokój mamy, pokoik mojej młodszej siostry i mój, a także pomieszczenia, w których raz na jakiś czas spotykaliśmy się wspólnie, by sprawiać wrażenie, że z tych pokojów udało nam się posklejać coś na kształt rodzinnego gniazda.
„Dobra, przepraszam, że się tak wiercę, robisz już okno? Super, strasznie lubię okna, najlepiej jak są duże. W moim domku mamy takie super wielkie okna wychodzące z kuchni, właściwie to nie okna, tylko drzwi balkonowe. Balkonu jeszcze nie mamy, trzeba go dostawić, rozumiesz, dźwigiem. Normalnie, dźwig musi przyjechać i podnieść takie duże belki, żeby ten balkon się na czymś trzymał, bo to ma być taki balkon, wiesz, elegancki, na trzy metry, żeby nasza piątka sobie tam mogła leżakować w lato. Lubię sobie teraz patrzeć na te okno-drzwi i wyobrażać, że już nas stać na ten balkon, że sobie tam wychodzę, piję kawę, podlewam rośliny i macham do sąsiadów, wtedy mogłabym się jakoś naturalniej z tymi sąsiadami zaprzyjaźnić nawet. Takie balkonowe znajomości są super, pogadasz trochę, a jak rozmowa się klei, to możesz przecież krzyknąć, że super się gadało, ale że właśnie rozwieszasz pranie i się chowasz z balkonu do wnętrza domu.”
W domku mamy dużo okiem, ale bardzo mało drzwi. Biorąc rozbieg z kuchni, można przebiec przez część jadalnianą, książkową i wylądować przez korytarzyk w salonie. Drzwi w sypialni są prawie zawsze uchylone, więc swobodny przepływ ludzi i kotków odbywa się na powierzchni całych 50 metrów kwadratowych. Lubię być blisko, najlepiej czuję się, gdy dotykam drugiej osoby choćby koniuszkiem dużego palca u stopy, więc szczyt domowości osiągam, leżąc na kanapie w ulubionym dresie, opierając kolana na Andrzeju, gdy na brzuchu mruczy mi kot, a na stoliku obok leży książka i stoi kubek z z herbatą. Patrzę sobie wtedy na pozostałe dwa kotki śpiące na fotelu i cieszę się, że mam wszystkich w zasięgu wzroku. Bardzo to proste, jak ten tatuaż. Kocyk, książka, kot, herbata, elementy jak z wyliczanki dla dzieci, gdy mają opisać rzeczy m i ł e.
„Dzięki za domek, jest super. Już go kocham, prawie jak własny, chociaż za własny trochę więcej zapłaciłam, haha, nie no przestań, przecież się śmieję. Jest super. Ten komin bardzo uroczy, lubię motyw starej cegły. Drzwi i drzewko – idealne, tak to sobie wyobrażałam. Prawdopodobnie w przedszkolu właśnie taki domek narysowałabym myśląc o tym, że w przyszłości w nim zamieszkam. Pokażę go moim kotom, Andrzejowi i Stefanii też, myślę że ten domek się w moim domku bardzo odnajdzie.
Lubię wracać z podróży, nawet takich mikro-podróży, jak podróż po tatuaż, otwierać stare drzwi z przywierconym przeze mnie numerem „2” na metalowej tabliczce. Lubię te chwile, gdy jest mi leniwie, gdy roztapiam się jak masło w kocu z trzema kotami pod pachą, za oknem pada ulewny deszcz, wszystko na świecie spływa i wsiąka w ziemię, a ja czuję, że mam fundament, nic się nie trzęsie, że mogę się odwrócić do kogoś i powiedzieć: „Hej, jesteś moim domkiem” i tym domkiem dla kogoś też być.
Autorka tekstu: Ola Pakieła (28) – polonistka, uczennica Polskiej Szkoły Reportażu, na co dzień pracuje w agencji social mediowej, od kilku lat recenzuje polską literaturę współczesną. Kocha późne, leniwe śniadania, swojego kota – Chałkę i spacery po lesie. Kompulsywnie kupuje książki i rośliny, a jej największym marzeniem jest pisanie reportaży i mieszkanie w domku obok jeziora.
Instagram: @ola_czyta
Autorka ilustracji: Julia Iwańczuk – studentka grafiki na ASP we Wrocławiu. Inspiracje do tworzenia czerpie ze zwykłego życia, którego pochłaniające jej myśli fragmenty próbuje uchwycić za pomocą ilustracji, zdjęć i słów. Instagram: @j.iwanczuk