Jeśli zapytać o nią trzylatka, to odpowie, że kojarzy mu się z parasolem mamy. Przedszkolak chwyci za świecowe kredki i z pamięci namaluje jej obraz (a przy okazji nadmieni, że widział ją wielokrotnie, ostatni raz w zeszły poniedziałek). Pragmatycy powiedzą, że to czysta fizyka, romantykom skojarzy się z nadzieją. Dla jednych jest symbolem walki o prawo do miłości, dla innych – obietnicą lepszego jutra, prologiem happy endu. Każdy widział ją przynajmniej raz w życiu, choć ona tak naprawdę w ogóle nie istnieje – jest optycznym złudzeniem, zbiorową halucynacją, której wszyscy ulegamy. Kermit, frontman Muppetów, śpiewał, że to prawdopodobnie czysta magia. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że wszyscy zachwycamy się czymś, co tak naprawdę jest iluzją? Wszyscy, bo czy pojawia się na niebie warszawskim, nowojorskim czy teherańskim, rozciąga się nad megamiastem czy beduińską osadą, to wszędzie odbierana jest jako dobry omen. Tęcza łączy, nie dzieli.

Tak od zawsze ją interpretowano. W mitologii pojawiała się jako most łączący świat ludzi i bogów – dla jednych była drogą, którą Iris (posłanka greckich bogów) przekazuje ludziom wieści z Olimpu, dla innych ścieżką, po której z nieba zstąpili pierwsi mężczyźni i kobiety, założyciele świata (to z kolei antropogeniczny mit japoński). Kojarzono ją z częściami boskiego ubioru – pasem, połaciami płaszcza czy łukiem (to z tęczy Indyra – wedyjski król bogów – miał strzelać piorunami). Aborygeni i Indianie z plemienia Szoszonów animizowali ją jako węża, który sprowadza na ziemię deszcz. Dla Noego oznaczała potwierdzenie przymierza – zapowiedź końca potopu i obietnicę lepszych czasów.

Jej fenomen zajmował przedstawicieli niemal każdej kultury. Była piękna, ale i tajemnicza – tak samo zachwycała, jak intrygowała. Skąd się bierze? Co jest na jej końcu? A że ludzie czują się niekomfortowo w środowisku, którego nie rozumieją, to tęcza wymagała wyjaśnienia – trzeba było ją ujarzmić. Zanim jednak rzetelnie zbadano jej mechanizmy (na trop wpadł już Arystoteles, jednak rozwiązanie zagadki zajęło kolejne dwa tysiące lat i udało się dopiero Newtonowi), tęczę próbowano rozgryźć na chłopski rozum. Dostępne narzędzia badawcze sprowadzały się do jednego: wyobraźni, dlatego teorie, mity, ludowe podania i baśnie mnożyły się bez liku. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo tęczowe historie różniły się między sobą fabularnymi szczegółami, wszystkie sprowadzały do jednej i tej samej konkluzji:

Tęcza to nadzieja.

Dla ludzi, ale i dla Ziemi. Długą na kilkadziesiąt metrów tęczę namalowali aktywiści Greenpeace na Tęczowym Wojowniku [Rainbow Warrior], „nadziei dla chorej i umierającej ziemi” – kupionym od brytyjskiego rządu okręcie, który miał za zadanie patrolować wody Atlantyku i w ten sposób przeciwdziałać ekstensywnemu wielorybnictwu i zanieczyszczaniu oceanów jądrowymi odpadami. Niecałe dwa miesiące po jego zwodowaniu, tęcza powiewa nad ulicami San Francisco – po raz pierwszy zostaje użyta jako symbol społeczności LGBT. A wszystko za sprawą byłego żołnierza, pomysłowego artysty i zdolnego krawca – Gilberta Bakera.

Rok 1976. Sex Pistols dają swój pierwszy koncert, założony zostaje Apple, a do kin trafia Omen. Dla Ameryki ten rok jest jednak ważny z innego powodu – dokładnie dwieście lat temu ojcowie założyciele podpisali Deklarację Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Jest więc co świętować. Huczne obchody przebiegają pod znakiem amerykańskiej flagi – trudno przejść pięćdziesiąt metrów, żeby się na nią nie natknąć; powiewa na rogu każdej ulicy, jej kolorami mieni się wszystko dookoła: telewizyjne spoty, sklepowe witryny, samoloty, ubrania, tandetne bibeloty. Do tej pory dwudziestopięcioletni Gilbert Baker darzył flagę wątpliwą sympatią – była dla niego kiczowatym patriotycznym gadżetem, „kolejną ikoną, którą można wyśmiewać”. Ale teraz, gdy otacza go z każdej strony, Baker zaczyna rozumieć, w czym tkwi jej fenomen – dlaczego wszyscy, niezależnie od wieku, płci, wykształcenia, tak samo odczytują jej treść i bez problemu wyłapują znaczenie. Ukryty podprogowy przekaz? Coś dużo prostszego. Za całą tę magię odpowiadają odpowiednio dobrane, sugestywne symbole; znaki które tłumaczą się same, bez użycia słów. Są łatwe w odbiorze i w mig zagnieżdżają się w masowej świadomości.

Baker przypomina to sobie dwa lata później, gdy namówiony przez swojego przyjaciela Harveya Milka (pierwszego przyjętego do Rady Miasta San Francisco polityka, który otwarcie deklaruje swoją odmienną orientację seksualną) tworzy dla społeczności LGBT nowy symbol. W poszukiwaniu odpowiedniego znaku sięga aż do nieba – „zdejmuje” z niego siedem kolorowych pasów, dodaje jeszcze jeden, różowy, i tworzy tęczową flagę. Z pomocą aktywistów-wolontariusz farbuje i zszywa kawałki bawełnianej tkaniny – pierwsze, ośmiokolorowe prototypy debiutują na Paradzie Dnia Wolności Gejowskiej. Nowy symbol błyskawicznie się przyjmuje, a flaga trafia do masowej produkcji.

Różowy barwnik kilkukrotnie podnosił koszty produkcji, z czasem został więc z flagi usunięty. Aby ta zachowała odpowiednie proporcje, zniknął również pas turkusowy. Sześciokolorową wersją flagi społeczność LGBT posługuje się do dziś, od ponad czterdziestu lat. Gdyby Baker opatentował swój projekt, zarobiłoby na nim grube pieniądze, świadomie jednak z tego zrezygnował. Tęczowa flaga z założenia miała być dobrem wspólnym, a nie znakiem towarowym. Symbolem, który ludzi jednoczy, a nie produktem, na którym ktoś się dorabia. Bo przecież tęcza jest wszystkich.

A przepychanie się, kto pierwszy użył jej jako symbolu i komu w związku z tym prawnie się należy, przypomina dziecięce przepychanie się w piaskownicy. Kto pierwszy dotknął, ten zaklepał. Tęczy nie da się zaklepać i nie da się jej ukraść. Bo tęcza do nikogo nie należy. Jest wspólna.

I starczy jej dla każdego.


Autorka tekstu: Ola Arkuszyńska-Garlej – psycholożka, która nigdy nie pracowała w zawodzie i historyczka sztuki bez dyplomu. Gromadzi więcej książek, niż jest w stanie przeczytać. W każdym mieście, do którego trafi (czy to Nicea, czy Radom) szuka galerii sztuki, którą mogłaby odwiedzić. Gra na pianinie, recytuje z pamięci „Dziady” Mickiewicza i często śni świadomie. Ma syna Stasia, z którym lubi układać klocki LEGO.

Autorka ilustracji: Basia – była przyszła chemiczka, przyszła fizyczka, przyszła tancerka. Obecnie studentka 2, od października, roku grafiki Warszawskiej ASP. W wolnych chwilach lubi chodzić po górach i pić sok marchewkowy. 
Instagram: @s.ynak