Lato po maturze. I dni, i noce drgały w nas intensywnie. Myśli bzyczały. Jadłyśmy niemożebnie dużo lodów. Mój brat powtarza uparcie, że „od dzieciństwa się spieszę” i jeszcze: „świat będzie zły, jak się spóźnisz”, a wtedy właśnie godziny raczej stały niż pędziły. Ulotne, ale powolne.
G R U D Z I E Ń . Ki na bosaka, nogi nagie, ręce zresztą też.
Wyszłyśmy z zakupów z dwiema pełnymi torbami. Trzy sukienki, dwie pary butów, jakaś bluzka i chyba jeszcze coś, co zdawało się do niej pasować. Przebrałyśmy się na praskim osiedlu, a potem wszystko zwróciłyśmy do sklepu, bo to tylko do zdjęć, na pewno nie na zawsze, nie na co dzień – gdzie tam.
‘Musi być do wyboru,
Zmieniać się, żeby tylko nic się nie zmieniło.
To łatwe, niemożliwe, trudne, warte próby.
Oczy ma, jeśli trzeba, raz modre, raz szare,
Czarne, wesołe, bez powodu pełne łez
Śpi z nim jak pierwsza z brzegu, jedyna na świecie.
Urodzi mu czworo dzieci, żadnych dzieci, jedno.
Naiwna, ale najlepiej doradzi.
Słaba, ale udźwignie.’
A to noc w Markach. Tak zwana „noc w bluzach”. Kiedy piło się hektolitry herbaty, siedziało w nogach łóżka do piątej, a godzinę później jechało na WF. Także różne rzeczy przychodziły do głowy w pewnych momentach senności, z którą jakoś walczyć przecież było trzeba. Ja z tym koniem na biegunach latałam pod pachą obok podwórka sąsiadów, a Olga pamiętam, że weszła na słup telegraficzny, bo z góry ciekawszy kadr ponoć miał wyjść.
Doma, nazywana już od dłuższego czasu „Dom”; faktycznie dużo z domu w sobie nosi. Ciepło i słońce, pudełka z dwoma śniadaniami na długie przerwy, a w drugiej ręce herbatę. Spotkałam ją wtedy przypadkiem i długo się śmiałyśmy równie nieoczekiwanie, chociaż jak teraz na nią patrzę, to na kliszy średnio się to odbiło. To dlatego, że wtedy kończyła się zima i wszyscy czuli, że się w nich przesila. Ale bardzo wtedy byliśmy razem.
Mija rok od naszego ostatniego wspólnego festiwalu teatralnego. Życie zrobiło przez te miesiące kilka fikołków. Nie wracamy, żeby dokończyć rzeczy niedomknięte, bo to już nie ten czas, ale żeby obudzić w sobie nieco z tamtej egzaltacji, tamtego uniesienia, lekkości, nadwrażliwości, zabić głód i odległość, zasklepić dziury.
Berlin Alexanderplatz.
Olga zagubiona jeszcze w Nowym Roku, który zastał nas na wiadukcie ni z tego, ni z owego. (Dobrze dla mnie, że z drugiej strony aparatu ja, bo na twarzy mojej jeszcze więcej niepokoju wymalować się mogło, a nawet powinno.) Zapętliłyśmy sobie: „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie” i przyszedł Berlin, i fascynacja winylami Maćka.
Na kanapie w dole leży Kinia. Znalazła sobie tę kanapę jeszcze zanim tam przyszłyśmy; razem wróciłyśmy. Kanapą (ku naszej uciesze) nikt się zainteresował. Bąbelki niespecjalnie, kwestia aparatu, od początku lubił psikusy.
Dwie artystki, Biblii posłuchały, wychodzą. Mówią, że będą szyć razem majtki.
Barłożenie, przemienianie się w kokon, pół piżamy mojej pół Twojej, pół pościeli Twojej pół mojej. W tle szumi lodówka, a najlepsze dni to te, które zaczynają się przed obiadem.
’mieć dwadzieścia lat
zdrowie, trochę grosza
i być we Włoszech latem z kimś
kogo się kocha’