Zrobiłam dziś coś, o czym myślałam, że nigdy się na to nie zdobędę. Powiedziałam mojej przyjaciółce, a potem mamie, że mniej więcej od 17. do 23. roku życia chorowałam na bulimię.
Teoretycznie od dobrych paru lat jestem zdrowa, ale poczułam niedawno, że ostatnim gestem kończącym tamten etap jest powiedzenie bliskim o tym, co przeżywałam jako nastolatka i bardzo młoda kobieta. Kiedy to zrobiłam, poczułam się realniejsza. Pełniejsza o tę ciągle spychaną na bok, skrywaną gdzieś głęboko pod płaszczykiem świadomości tajemnicę. Utkaną z bólu i poczucia winy, ale będącą bez wątpienia jednym z elementów układanki, który tworzy dzisiejszą mnie. I wiecie co? Już się tego nie wstydzę.
Bądźmy szczere – bulimia dla osoby chorej
(a i dla znacznej większości społeczeństwa) jest totalnie obrzydliwa. Żaden jej aspekt nie jest podatny na romantyzację.
Rzyganie kilka lub kilkanaście razy w tygodniu jest aktem, który odraża zarówno w rozumieniu mentalnym – w końcu to najzwyczajniej w świecie forma auto-przemocy, jak i w znaczeniu dosłownym – opuchnięta twarz, metaliczny oddech, przekrwione oczy i podrażnione wszystkie możliwe śluzówki w jamie ustnej. To odczucia niekoniecznie dające zaklasyfikować się do kategorii tych przyjemnych. Muszę przyznać, że to naprawdę dziwne uczucie – przestać wstydzić się czegoś, co uważało się za najokropniejszą, najbrzydszą, okrutną i po stokroć żenująca część swojej osoby. Jak więc właściwie doszło do tego, że dziś mogę powiedzieć wprost: „miałam bulimię”?
Widzicie, z biegiem czasu, moje spojrzenie na to zaburzenie uległo znacznej zmianie. U podstaw bulimii, jak pewnie większość z was doskonale wie, nie leżą kłopoty z jedzeniem lub chęć odchudzenia się. Umysł, z czego już nie wszyscy zdają sobie sprawę, też nie gra tu pierwszych skrzypiec. Bulimia to w lwiej części problem emocjonalny. Ja na przykład zapadłam na nią, ponieważ z powodu sytuacji w domu było we mnie wiele niewypowiedzianych, trudnych i ciemnych emocji, które całkowicie mnie przerastały. Sama nawet nie wiedziałam skąd pochodzą, co mam z nimi zrobić i dlaczego kumulują się we mnie w tak przygniatających ilościach. Nikt nie nauczył mnie nazywania ich, tym bardziej nie było mowy o zapewnieniu mi przestrzeni na otwarte wyrażanie tego, co niewygodne. W tamtym czasie nie zdawałam sobie nawet sprawy, że to co bardzo wyraźnie czuję w trzewiach, to tłumione, nienazwane emocje. Z głębi brzucha zionęła mi obezwładniająca pustka. Bardzo się jej bałam, nie mając jednocześnie pojęcia, jak sobie z nią poradzić. Przede wszystkim chciałam jak najszybciej się jej pozbyć. Zapełnić ją. U mnie padło na jedzenie (a mógł to być pewnie równie dobrze alkohol, seks, zakupy etc.) – i tak się to zaczęło.
Przez cały okres mojej choroby nikt o niczym nie wiedział. Cóż, trzeba przyznać, że ma to sens – ukryte emocje, ukryta choroba. Jak już mówiłam, w domu o trudnych uczuciach się nie rozmawiało, dostosowałam się więc do tego modelu funkcjonowania i swoje emocje codziennie spuszczałam w toalecie. Co nadal szczerze mnie dziwi – udało mi się wyjść z tego obłędu samej, to znaczy bez pomocy psychologa ani nikogo bliskiego. Był to oczywiście naprawdę długi proces. Na bulimię nie zapada się z dnia na dzień, niemożliwym też jest wyleczenie się w tak szybkim czasie. Pamiętam, że na początku zdrowienia wymyśliłam sobie, że będę troszczyć się o swoje ciało jak o ukochane zwierzę, a ten pomysł bardzo mi pomógł. Potem przeszłam roczną grupową terapię (niezwiązaną z bulimią, a z szeroko pojętym życiem prywatnym). Było ze mną dużo lepiej.
Ale: wstyd i ogromne wyrzuty sumienia pozostały. Bulimia, choć bardzo chciałam by było inaczej, straszyła mnie gdzieś z zakamarków umysłu. A to pod postacią sekretu na temat mojej przeszłości, którego pilne strzeżenie raz po raz wysysało ze mnie energię i nie pozwalało być w pełni sobą, a to w formie lęku, czy oby nie wróci i znów bezpardonowo nie wsadzi mi (mojej własnej oczywiście) dłoni w gardło. Poniekąd przez przypadek, z powodu nieradzenia sobie z codziennymi stresami, po paru latach od ostatniego „bulimiowania” trafiłam do terapeutki. I tak od tematu do tematu, dość szybko okazało się, że nieopłakana i nieobgadana bulimia domaga się przepracowania. Gniła mi długo w podświadomości i zrozumiałam, że chcę ją w końcu z czystym sumieniem pochować.
Okazało się, że w zdrowieniu nie chodzi tylko o zaprzestanie obżerania się i wymiotowania, ale i o nauczenie się tego, jak reagować na swoje emocje w niezaburzony, konstruktywny sposób.
Wreszcie zrozumiałam, że (choć to teza bardzo niepopularna w erze comfort foodu) jedzenie nie zostało wymyślone w celu poprawiania ludziom nastroju. Istnieje po to, by dostarczać naszym organizmom substancji niezbędnych do ich prawidłowego funkcjonowania. Dlaczego więc tak często oczekujemy, że stanie się ono remedium na zszargane nerwy? Spożywanie pokarmu (a także jego zwracanie) nie dostarczy nam prawdziwej ulgi emocjonalnej – od tego są zupełnie inne czynności, jak chociażby stary, dobry, świadomy oddech.
Przełomem w moim dochodzeniu do siebie po bulimii był moment, kiedy dotarło do mnie, że przemoc, której doświadczałam od samej siebie, tak naprawdę nigdy nie była moją winą. Tak, to moje własne palce drapały migdałki w przełyku, jednak były one ostatnim elementem szeregu przeróżnych czynników, często znacznie potężniejszych ode mnie, które sprzężone ze sobą ostatecznie doprowadziły mnie do auto-przemocy. Nasza kultura uwielbia obarczać winą ofiary, podczas gdy osoba, która doświadczyła lub doświadcza przemocy potrzebuje opieki i pomocy, nie wstydu i drwin. Choć będąc dorosłym trzeba w pewnym momencie samemu wziąć odpowiedzialność za własne zdrowie, uważam że szalenie istotnym jest zdanie sobie sprawy z tego, że krzywda, którą same sobie robimy, nie jest naszym świadomym, trzeźwym wyborem. To wierzchołek góry lodowej mieszanki problemów o podłożach rodzinnych, kulturowych i społecznych. Kiedy to zrozumiałam, a przede wszystkim poczułam i zaakceptowałam, postanowiłam napisać ten tekst. Bo po pierwsze nie chcę już się wstydzić, a po drugie wiem, że problem dalece wykracza poza mnie samą.
Podzielenie się swoją historią z bliskimi było dla mnie ważne. Nawet nie wiecie jak trudno było mi przyznać samej przed sobą, że byłam ofiarą sytuacji rodzinnej. Usprawiedliwiałam bliskich, bo ich kocham i mam ich za dobrych ludzi, jednak to nie zmienia faktu, że wychowując mnie popełnili pewne błędy. To, co napisałam w tym tekście to prawda. To moja historia, która naprawdę się zdarzyła, a nie mówienie o niej ze względu na lęk przed urażeniem rodziny, byłoby ponownym zepchnięciem swoich emocji, a może i całej osoby, na bok. Powiedzenie prawdy o zaburzeniu, które zasadza się na kłamstwie i nieustającej grze pozorów, jest oczyszczające. W końcu, jak dobitniej pokazać środkowy palec chorobie, która stale każe ci się ukrywać ze swoimi napadami, a potem udawać, że wszystko jest wspaniale, niż obnażając ją i mówiąc o niej otwarcie? Wiecie, to super naiwne porównanie, ale samo mi się tu nasuwa – z traumatyzującymi nas sekretami jest trochę tak jak z potworami czy innymi wampirami, opisywanymi w przeróżnych mitach, bajach i hollywoodzkich produkcjach. Kiedy wywleczesz takiego z piwnicy na światło dzienne – traci on moc. Nie ma już nad tobą władzy, a ty nie musisz zastanawiać się, czy w najmniej odpowiednim momencie nie zacznie drapać w podłogę od spodu.
***
Jeżeli w jakiś sposób to co piszę z tobą rezonuje, to proszę, zaopiekuj się sobą. Wiele osób mogło nie traktować cię poważnie, machać ręką na twoje uczucia, nie zauważać cię, lub dostrzegać w tobie tylko to, co ładne i łatwe do kochania, ale ty sobie tego nie rób.
Przyznanie przez samą sobą, że nie daje się już rady i proszenie o pomoc, to oznaka mądrej
i dojrzałej siły, nigdy słabości. Szukaj wsparcia.
Choć zaburzenia odżywiania często prezentowane są w mediach jako praktycznie nieuleczalne, moje doświadczenie jest takie, że z bulimii można wydobrzeć. Pewnie do końca życia w wyjątkowo stresujących okresach będę musiała bardziej niż inni uważać na swoje odruchy, ale już od paru lat moje życie nie krąży wokół jedzenia. Czuję się ze sobą lepiej niż przed chorobą i chcę otwarcie mówić o tym, co przeszłam. Wiem, że dla siedemnastoletniej mnie byłoby to ważne. Przede wszystkim jednak, naprawdę wierzę w budującą moc dzielenia się osobistymi doświadczeniami i podziwiam osoby, które zabierają głos w niełatwych, ale ważnych dyskusjach. Cieszę się, że w końcu i ja odważyłam się to zrobić.
_______________________________
Autorka tekstu: Magda Falińska (27) – fanka Madonny, Michała Witkowskiego i ogórków kiszonych. Pisze o (pop)kulturze a w wolnym czasie najchętniej maluje mityczne stwory lub pije kawkę z przyjaciółmi. Ig @magfalinska
autorka ilustracji: Maja Ratuszniak – Studentka drugiego roku grafiki. Wiecznie spóźniona i zestresowana, nie zawsze skutecznie próbuje słuchać siebie. Niczego nie kocha tak jak kotów i snu. Cały czas, którego nie przeznacza na sen, wypełnia rysunkami, żeby w końcu wydać książeczkę ilustrowaną. Zmagania można podglądać na instagramie @majecznica_