Długo wyrzucałam sobie, że w rodzinnym domu nie czuję się jak u siebie. Jestem drobną kobietą, która wyrosła z podobnie niewielkiego dziecka. Nie brakowało mi metrażu w mieszkaniu, ale z pewnością brakowało mi miejsca. Miałam swój pokój, w którym mogłam zdecydować o kolorze ścian i dodatkach w granicach dostępnych dla dziecka. Miałam małe zwierzątko w klatce. Rodzice organizowali mi urodziny dla znajomych. Biegałam z innymi dziećmi po podwórku, ale sporo czasu spędzałam też w domu. Do dziś pamiętam powtarzającą się sytuację: mój tata wracał po pracy i pytał mamy albo rzucał w przestrzeń: “A Ola to jest w domu?”

Za każdym razem byłam. Odkąd nauczyłam się czytać, nie rozstawałam się z książkami, więc zazwyczaj siedziałam cicho z lekturą na kolanach. Nie było mi przykro, że tata mnie nie zauważa. Wywoływało to we mnie bliżej niesprecyzowane uczucia, które potrafię wydestylować z dziecięcej interpretacji i nazwać po latach na swój użytek. Faktycznie była w tym odrobina smutku i dziecięca potrzeba dostrzeżenia. Pragnienie uwagi wyrażałam jednak w sposób czynny; interesowało mnie głównie skierowanie jej na to, co robię i ewentualne osiągnięcia, a nie na moją małą osobę samą w sobie. Żal nie trzymał się długo. Rosłam, a sytuacja była zawieszona, scena nadal się rozgrywała. Stałam się nastolatką, wciąż cichą, której obecność w domu można było pominąć. Poprawiła się jednak moja umiejętność zatrzymywania uczuć i precyzja w ich różnicowaniu i nazywaniu. Żal nazwałam rozczarowaniem i zawodem, że moje upodobania i osobowość przez tyle lat nie stały się częścią rutyny domowników. Potrzebowałam, żeby moja milcząca obecność była oczywista.

Zrzuciłam to na karb przepaści charakterologicznej, która otoczyła mnie pustą bańką dystansu. Dom rodzinny kojarzę jako niemilknący szum, do którego teraz wracam lepiej przygotowana i to przebodźcowanie budzi we mnie wesołość. Kiedy przyłoży się muszlę do ucha, słychać szum morza – u nas to było radio. Do tego rzadko zdarzały się momenty bez rozmów między domownikami, przez telefon albo mówienia do siebie. Pies szczekał, telewizor grał, gdy brat podrósł, dołączyły do tego odgłosy komputera. Dom nigdy nie milknął.

Kiedy wyjechałam na studia, odetchnęłam z ulgą. Nosiłam w sobie poczucie niedopasowania do reszty domowników i to siebie obarczyłam winą. Byłam przekonana, że obydwie strony odetchną, bo coraz częściej dochodziło między nami do scysji; jedna strona chciała blokowiska a druga odseparowanego domku.

W studenckim mieście czułam się bardziej u siebie. Na trzecim roku zamieszkałam z ówczesnym chłopakiem, z którym zeszliśmy się w pierwszym miesiącu studiów. Zakochana po raz pierwszy poczułam dom bardziej niż kiedykolwiek. W marnej klitce z odpadającą podłogą urządziłam swój wszechświat, który rozpadł się niedługo potem. A jak człowiekowi rozkruszyć wszechświat, to rozkrusza się i sam człowiek. Przez kilka miesięcy nigdzie nie było mi dobrze. Źle czułam się w mieszkaniu studenckim, w mieszkaniu rodzinnym było jeszcze gorzej. Nie dogadywałam się sama ze sobą, więc trudno oczekiwać, żebym zjednywała otoczenie. Nie wiem, czy da się pozbierać rozkruszony wszechświat, ale człowieka się da.

Zrozumiałam to na ostatnim roku studiów. Nomadycznie co roku przenosiłam się do kolejnego pokoju. O mieszkaniach studenckich słyszy się, że nie warto w nie inwestować, bo są tylko chwilowym przystankiem, a ja byłam wzorcowym podróżnym, który wysiadał na każdym. Za każdym razem jednak, najpierw w akademiku, a później w następnych mieszkaniach, dbałam o to, żeby w widoczny sposób spersonalizować własny kąt. Respektowałam prawa części wspólnej, ale na kawałku, za który płaciłam, w widoczny sposób manifestowałam obecność. Coraz częściej zdarzało się, że znajomi wpadali i rzucali mimochodem, że ten pokój ma w sobie coś. Miło się w nim siedzi, chociaż jest malutki. Jak już rozłoży się na kanapie, to można tak leżeć i leżeć.

To coś udało mi się otoczyć dłońmi na ostatnim roku, chociaż kiełkowało już od dwóch lat. Czytałam książkę Tak to już jest Laurie Frankel, której bohaterowie są najbardziej sztandarowym przykładem rodziny w literaturze, na jaki się natknęłam. Domownicy byli, jestem o tym przekonana, głęboko irytujący i kuriozalni w nawykach i byciu w ogóle, do tego skrajnie różni. To coś innego niż akceptacja, tutaj najbardziej gargantuiczne dziwactwo było oczywiste i przyjmowane w sposób powszedni. Po lekturze, takiego ciepła, otwartości i oczywistości w przyjmowaniu ludzi, życzyłam każdej rodzinie w jej szerokiej definicji.

Jeżeli człowiek nosi coś takiego w sobie, w tym momencie stwarza sobie dom i nosi go ze sobą. To niesprecyzowane coś, które próbowali zdefiniować moi znajomi. Gładzę ciemnozielone liście roślin doniczkowych, sunę palcami po przykurzonych stosach książek. Poprawiam jeleni róg na parapecie i mapę w rogu. Starannie dobieram kubki – każdy inny adekwatny do okazji i odpowiedni dla danej osoby. Od dywanu, po zachowane butelki i wazon z kwiatami – jest mi tu dobrze.

Myślałam, że to wystrój. Teraz wiem, że to ja.


Autorka tekstu: Aleksandra Dynus – studentka ostatniego roku psychologii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Wolontariuszka toruńskiego oddziału Centrum Praw Kobiet. Czytelniczka zbierająca historie, którą można znaleźć w kawiarni albo w lesie. 
Instagram: @cholera_czyta

Autorka ilustracji: Karolina Budzisz – studentka 3. roku Grafiki na Uniwersytecie SWPS, zajmuje się głównie projektowaniem graficznym i ilustracją, czasami także filmem. Członkini Akademickiego Klubu Realizatorów Filmowych „FOSA” we Wrocławiu.
Instagram: @drawinkkaro