W ciągu ostatnich lat obserwowaliśmy rozkwit weganizmu w Polsce, a zaraz po nim przyszedł czas zero waste. Pisze o nim każda gazeta, na billboardach królują „zielone” reklamy, w sklepach pojawia się coraz więcej produktów, mających wesprzeć nas w zmniejszeniu śladu węglowego, w dążeniu do ekologicznego życia – życia w zgodzie z naturą. I w dbaniu o nasze sumienie. Wiele ekologicznych rozwiązań to jednak luksus, na który niewiele osób może sobie pozwolić.
O eko-ableizmie
Wycofanie plastikowych słomek z użycia to temat równie modny, co oklepany. Akcja zapoczątkowana około 2015 roku wydaje się przebiegać pomyślnie: zaangażował się w nią każdy, nawet „eko-analfabeta”. Ban na plastikowe słomki zaczął obejmować cały świat. Wszyscy są szczęśliwi. Żółwie uratowane. Takie przedsięwzięcia, stające się pretekstem do szerszych działań proekologicznych, mają jednak wiele wad, w tym tę, że nieprzemyślane, mogą znacząco upośledzić – już i tak trudne – życie ludzi z niepełnosprawnościami i chorobami przewlekłymi.
Gdy rok temu poddawano mnie operacji czaszki, zostałam jednocześnie skazana na szpitalne obiady: niewegańskie i niewegeteriańskie. Na wodę w plastikowych butelkach i na jednorazowe talerze. Dochodziły bandaże, igły do kroplówek i maleńkie kubeczki na tabletki. Do dziś wyrzucam co tydzień garść opakowań po lekach, które nie nadają się do recyklingu, albo łapię niewegańskiego batona w najbliższym sklepie, by nie zasłabnąć, bo ostatnia porcja awaryjnego jedzenia z plecaka skończyła się kilka godzin za wcześnie. Czasami, gdy mam gorszy dzień, muszę wrócić do domu taksówką, zamiast na piechotę. Często towarzyszy mi poczucie winy. A moja sytuacja i tak daleka jest od złej. Prawda jest taka: leczenie chorób generuje odpady. Osoby, które odmawiają leczenia ze względu na chęć ochrony przyrody i środowiska, zwykle nie kończą dobrze.
Wróćmy do naszej słomki. Alternatywy nie zawsze się sprawdzają. Słomki papierowe po kilkudziesięciu minutach rozpuszczają się w napoju, są trudne w użyciu nawet dla osoby bez niepełnosprawności, pojawia się możliwość zachłyśnięcia. Metalowe, szklane i bambusowe są wręcz niebezpieczne dla tych, którzy mają problem na przykład z drżeniem ciała. Ryzykujemy tu poranieniem ust i podniebienia lub ukruszeniem zębów. Silikonowe – mogą powodować alergię. Dodatkowo słomki wykonane z nieelastycznych materiałów (zaliczymy tu też – uwaga! – silikon, który owszem, można zgiąć, ale trudno go na stałe ustawić w dogodnej pozycji, ponieważ samoistnie się odkształca) tracą na swojej użyteczności. Ponadto sama potrzeba umycia – a często też sterylizacji – wielorazowego obiektu staje się kolejną przeszkodą na drodze do samodzielnego życia. Utrudniony zakup słomki plastikowej to tylko jeden z problemów, jaki napotyka teraz osoba, która potrzebuje takiej słomki, by funkcjonować.
Ostatnio youtuberki propagujące ruch zero- i low-waste dodają w swoich filmikach słowa „w miarę Twoich możliwości”. Taka sama wyrozumiałość musi zostać uwzględniona w nowych prawach regulujących dostęp do jednorazowych – w tym plastikowych – przedmiotów oraz w sposobie, w jaki mówimy o wielorazowych rozwiązaniach. Dla godnego życia.

Pocztówka z Afryki
Republika Południowej Afryki jest uznawana za jeden z najlepiej rozwiniętych krajów swojego kontynentu. Aż około 25% obywateli RPA mieszka w obrębie tzw. informal housing czyli „slumsów”. Domy z pofalowanej blachy, bez urządzeń sanitarnych, mieszczą w sobie nawet kilkanaście stłoczonych ze sobą członków rodziny, z których średnio jedna osoba pracuje na byt swój i pozostałych siedmiu. To warunki mniej ludzkie, niż te, w jakich przechowywane są polskie odpady w podwórkowych wiatach. Obiektem pożądania są tutaj przedmioty z wielkim logiem popularnych sportowych marek typu fast fashion. Ulubionym restauracyjnym jedzeniem – panierowany kurczak. Symbolem statusu – samochód, nawet na obszarach, gdzie taniej i wygodniej poruszać się przy pomocy roweru czy konno.
Już w kilka chwil po wizycie w sklepie, Europejczyka ogarnie konsternacja. Opakowania artykułów spożywczych i chemii gospodarczej wyglądają jak nasze, ale nie są jak nasze: wykonane są z innego rodzaju plastiku, mniej trwałego, rozpadającego się pod dotykiem nieumiejętnych rąk. Taka sama „bylejakość” dotyka nie tylko opakowań, ale i samych produktów: ubrania z poliestru i akrylu rozchodzą się na szwach, kosmetyki są pełne sztucznych aromatów, od których gryzie w nos, plastikowe meble ścierają się i łamią. Ale są tańsze. Alternatywą jest wykonywanie przedmiotów samodzielnie. Nasz ośrodek badawczy jest pełen ręcznie wykonanych rzeczy: ubrań przerobionych na zasłony, mebli ze starych desek i cegieł, z dziur i piasku. Tak samo jak okoliczne miasteczka. Na tym tle mocno odznaczają się przedmioty, które przywieźliśmy z Europy. W dużym markecie podchodzi do nas tubylec zainteresowany butami mojego towarzysza z Anglii. Inny prosi mnie, bym oddała mu swoje – znoszone aż do dziur, ale nadal z solidną podeszwą. Mieszkamy na środku pustyni. Z kranów przez kilka miesięcy leci tylko zimna woda, w chłodne noce możemy ogrzać się tylko kocem i kolejnymi warstwami ubrań, podłogi są betonowe, w kuchni biegają karaluchy. Nie ma też Internetu: jego brak dodatkowo potęguje, i tak już ogromną, różnicę w poziomie edukacji „nas” – naukowców z Europy i USA – i „ich” – tubylców, którzy edukację zakończyli gdzieś na poziomie szkoły podstawowej. Nasze badania nad pustynnymi zwierzętami są dla nich bez sensu. Rozmowy z nimi przypominają te z moim wujkiem-prawnikiem, który sens naszych badań dostrzega dopiero, gdy mówię o potencjale leżącym w leczeniu ludzi. Ale o ile wujka-prawnika mogę poprosić o bardziej ekologiczne działania w codziennym życiu, to tutaj zostałabym wyśmiana. Są ważniejsze problemy. To nie ma sensu.

Po prostu koszty
„Głosowanie naszym dolarem” jest prostą metodą, którą konsument może wpłynąć na produkty dostępne w sklepach. To m.in. dzięki temu zjawisku obserwujemy dzisiaj zwiększenie dostępności produktów ułatwiających ekologiczny styl życia. Jeszcze kilka miesięcy temu nić dentystyczną niezapakowaną w plastikowe opakowanie można było dostać jedynie za pośrednictwem Internetu lub w jednym z nielicznych (acz pojawiających się jak grzyby po deszczu) sklepów stacjonarnych z produktami zero waste. Tu czekały nas niespodzianki: koszty przesyłki, duża marża sklepu (przecież musi się jakoś utrzymać!) i – przede wszystkim – bardzo wysoka cena samego produktu, jeszcze do niedawna produkowanego w małym nakładzie. Dziś taką nić kupimy w większości drogerii na terenie całego kraju, za cenę niewiele wyższą niż „tradycyjna” nić dentystyczna. Tu pojawia się chochlik: skoro koszt taki niski, produkcja taka masowa, to czy można mieć pewność co do etyczności procesu produkcji takiego „eko-obiektu”? Czy popularność ruchów z grupy less waste pozwoliła zwiększyć dostępność i obniżyć koszty produktów, a może mamy do czynienia z kolejnym przejawem greenwashingu?
Ci, którzy nie płacą pieniędzmi, płacą swoim czasem. Weganin ma dwie podstawowe opcje: gotować wszystko samemu lub kupować gotowe wyroby, często droższe od swoich nie-roślinnych odpowiedników. Konsument, chcąc zakupić prawdziwie ekologiczny artykuł, może zapłacić za gwarancję jakości, albo poświęcić czas na wykonanie wnikliwych badań dotyczących produktu i jego wpływu na środowisko. A potem skupić się na odkrywaniu pochodzenia kolejnego, i kolejnego. W obu przypadkach są to koszty, na które nie każdy może sobie pozwolić.
Korzystajmy z przywilejów
Te sytuacje Cię nie dotyczą? To wspaniale! Jeśli zostałeś pobłogosławiony możliwością edukacji, dobrym zdrowiem i stabilną sytuacją finansową, proszę, korzystaj ze swoich przywilejów, i korzystaj z nich mądrze. A tym, dla których wiele aspektów ekologicznego życia to wciąż nieosiągalny luksus, przypomnę słowa Jany Stanfield: Nie możesz dostarczyć całego dobra, którego świat potrzebuje, ale świat potrzebuje całego dobra, jakiego możesz dostarczyć Ty.
Tekst: Alicja Kaźmierkiewicz – Biolog i muzealnik. Ukończyła Uniwersytet Gdański. Pracowała w licznych projektach naukowych, m.in. dla Polskiej Akademii Nauk, Duke University oraz University of Cambridge. Od ponad 10 lat zajmuje się less-waste, eko-minimalizmem i głęboką ekologią. W swojej pracy czerpie z doświadczenia mieszkania na trzech kontynentach, a za swój dom uważa całą Polskę.
Ilustracje: Maja Ratuszniak – Wiecznie spóźniona studentka grafiki, nie zawsze skutecznie próbuje słuchać siebie. Bezbrzeżnie zakochana w psach. Cały czas, którego nie przeznacza na sen, wypełnia rysunkami, zmagania można podglądać na instagramie @majecznica_
Korekta: Dagmara Walczak (25).