Była z aparatem w Syrii, Indiach, Somalii i Ugandzie. Tym razem dotarła do ludzi, którzy porzucili wszystko i zaczęli od nowa w Bieszczadach. Od wielu lat mieszkają gdzieś na odludziu. Są samotnikami z wyboru. Agata Grzybowska, fotografka i reporterka opowiedziała naszej redakcyjnej Kasi o swojej publikacji fotograficznej „9 bram, z powrotem ani jednej”, która została ogłoszona najlepszą książką roku podczas finału konkursu Grand Press Photo 2018.
Podobno fotografujesz od zawsze, a jak zaczynałaś?
Zaczynałam od rysowania. Mój brat chodził na malarstwo i rysunek, a ja chodziłam za nim. Wtedy zaczęło się moje bycie wokół obrazu, tworzenia czegoś. W podstawówce już wiedziałam, że chcę fotografować. Moim rodzicom wydawało się, że to fanaberia. Wszyscy w mojej rodzinie są po inżynierii, więc według nich powinnam iść tą drogą – wybrać nauki ścisłe, bo to jest fach w ręku. Ojcowie moich kolegów z klasy pożyczali mi aparaty i tak zaczęłam fotografować. A później w liceum chodziłam na kółko fotograficzne. Nauczyłam się wywoływać negatywy, konstruować własne aparaty. Ale moi rodzice tak naprawdę zaczęli traktować to poważnie, dopiero jak zaczęłam na tym zarabiać.
A kiedy zdecydowałaś, że to będzie Twój zawód?
Zawsze wiedziałam, że to będzie mój zawód. Jak skończyłam liceum, to nie poszłam od razu na studia związane z fotografią, bo uważałam, że jest jeszcze za wcześnie i muszę poczytać więcej książek, zdobyć więcej życiowego doświadczenia, żeby pójść na filmówkę. Więc najpierw poszłam na polonistykę, ale nigdy jej nie skończyłam. Męczyłam się i nie widziałam w tym sensu. I wtedy nastąpiło starcie z rodzicami. Mój ojciec mówił, że muszę skończyć polonistykę, bo te studia dają zawód. Ja jednak z rodzicami nie negocjowałam. Znosiłam ich krytykę i mówiłam im w cudzysłowie: to jest moje życie i robię własne rzeczy. W efekcie oni są dzisiaj ze mnie dumni.
Dlaczego zdecydowałaś się na reportaż i fotografię humanistyczną?
Gdy studiowałam polonistykę, poszłam do Warszawskiej Szkoły Fotografii i Grafiki Projektowej i tam spotkałam swojego pierwszego profesora, który powiedział, że powinnam się zajmować fotoreportażem. To był Marian Schmidt. Nie lubię używać słowa talent, ale on jako pierwszy powiedział, że mam talent i wrażliwość do tego, czym chcę się zajmować. Po mojej głowie zawsze chodziła fotografia reportażowa, a on mnie na to po prostu ukierunkował i zaczęliśmy bardzo dużo rozmawiać na temat prawdy i uczciwości w zdjęciu. Dla mnie ważny był człowiek, który nie ma głosu, nikt go nie słyszy. Chciałam dotrzeć do takiego człowieka, bo on jest dla mnie autentyczny. Od tej pory zaczęło się bardziej świadome fotografowanie. Później była filmówka.

Często pracujesz w sytuacjach skrajnych, które mogą stanowić zagrożenie również dla ciebie. Co cię tam woła?
Uważam, że tematy w rejonach granicznych są zajebiście istotne. Moim zdaniem trzeba o nich mówić i jeszcze raz mówić. Osobiście nie zgadzam się na to, że podczas gdy wojna w Syrii trwa już siódmy rok, mówi się o niej raz na pół roku, gdy są jakieś większe bombardowania. Powinniśmy cały czas o tym mówić. Staram się jednak opowiadać o człowieku, który jest w każdej sytuacji granicznej. Możemy odnaleźć ją wszędzie, nawet w Bieszczadach. Uważam też – nie chcę, żeby to głupio zabrzmiało – że mam pewnego rodzaju predyspozycję do pracy konfliktowej. Sprawdziłam to wielokrotnie i wiem, że dobrze działam w takich sytuacjach. Nie paraliżuje mnie strach. Zamiast niego, mam raczej silną potrzebę opowiadania i dokumentowania tego, co się widzę. Może to się kiedyś skończy, ale wydaje mi się, że dopóki mogę wykonywać tę pracę, to powinnam to robić.
[vimeo 60700564 w=500&h=280]
Jak radzisz sobie z obciążeniem psychicznym, które generuje praca reporterki?
Tak naprawdę robię to od niedawna. Pierwszy poważniejszy wyjazd, to była Syria w 2013 roku. W ciągu ostatnich pięciu lat miałam też przerwę na reportaż o Bieszczadach. Nie uważam i nie chcę, żeby ktokolwiek mówił o mnie, że jestem fotoreporterką konfliktową, wojenną. Może za pięćdziesiąt lat będę miała prawo do używania takiego tytułu. Z mojej perspektywy nie mam dużego doświadczenia. W Somalii i Ugandzie nie było tak źle. Rok spędzony w Ukrainie – tak, ale moim zdaniem to jest wciąż za mało doświadczenia. Przerwałam Ukrainę, bo musiałam się zastanowić, co mam w głowie i czym chcę się zajmować. Wróciłam i nie dawałam sobie rady z otoczeniem i stwierdziłam, że wyjeżdżam tam, gdzie mogę być jeszcze bardziej sama – w Bieszczady. W tym czasie założyłam sobie kilka rzeczy. Po pierwsze nie tykam alkoholu. Mam bardzo uzależnieniową osobowość. Druga rzecz – po każdym wyjeździe muszę wracać na terapię, żeby to wszystko przerabiać. Moim zdaniem to jest absolutny warunek. Jeśli chcesz komuś pomagać, musisz układać w sobie to, co widziałaś, żeby móc to dalej przekazać. Jednocześnie nie zrujnować własnego życia.
Projekt bieszczadzki był też twoją ucieczką do wewnątrz?
Spędziłam w Bieszczadach siedem miesięcy. Książka opowiada o bohaterach, ale tak, to jest też bezpośrednio książka o mnie. Po latach jeżdżenia miałam potrzebę opowiedzenia o sobie i kondycji fotoreportera. Jeśli wybierasz tryb życia oparty na wyjazdach, świadomie z czegoś rezygnujesz. W pewnym momencie orientujesz się, że wszyscy cię zostawiają. Druga rzecz to, że realizując materiał, muszę odnaleźć bohaterów sama, wtedy to jest prawdziwe.
Chciałam zrozumieć, czy mogłabym zrobić to samo co oni. Większość z tych ludzi miało jakieś poukładane życie, ale świadomie je porzucili. Nagle wyjechali i stworzyli siebie na nowo. Do tego stopnia, że przynajmniej kilkoro zmieniło imię i nazwisko.


Skąd tytuł „9 bram i z powrotem ani jednej”?
Jedna z bohaterek, której nie ma w książce, powiedziała mi, że jak przyjeżdżała w Bieszczady w latach 70., to ktoś jej powiedział, że w Bieszczady prowadzi 9 bram, ale z powrotem nie ma ani jednej. Moim zdaniem to jest cytat, bardzo długo go szukałam, ale nie mam pojęcia, skąd się wziął. Funkcjonuje takie głupie powiedzenie: rzuć wszystko i jedź w Bieszczady. I trochę jest w tym prawdy. Każdy z moich bohaterów przyjechał z zupełnie innego powodu i łączy ich to, że nikt stamtąd nie wrócił.
Jak trafiałaś do tych osób?
Chodziłam od człowieka do człowieka. Jednego bohatera szukałam przez kilka miesięcy, nikt nie wiedział, gdzie on jest. Więc zostawiałam karteczki w sklepach, w których wiedziałam, że się pojawia, licząc, że a nóż ekspedientce przypomni się, że go szukałam. Do innej osoby szłam trzy dni, bo się zgubiłam. Przeczytałam też masę książek i wypisałam wiele nazwisk. Ta lista pęczniała, ktoś mi ciągle o kimś opowiadał, a z książek weryfikowałam, kto jeszcze żyje.
Jak Cię przyjmowali? Jakie to był relacje?
Bardzo przyjacielskie. Mieszkałam z nimi, spałam u nich na podłodze. Pomagałam w opiece nad zwierzętami, przywoziłam jedzenie. Do tej pory mamy kontakt. Często do mnie dzwonią. Wczoraj dostałam kartkę od pani Magdy, a przedwczoraj rozmawiałam z innym z bohaterów. To moja natura. Mam kontakty z ludźmi z Indii z materiału sprzed dziesięciu czy dwunastu lat. Jak zaczynam z kimś pracować, to jest to strasznie bliska relacja. Może dlatego też oni się tak zawsze otwierają.
Opowiedz, kim były te osoby? Czym się zajmują?
Jeden z bohaterów książki to wędrowny cieśla. Przyszedł z Niemiec. Ten zawód pochodzi jeszcze ze średniowiecza. Masz specjalne szaty i kilka marek na start. Pierwszy rok chodzisz po Niemczech, drugi po Europie, a trzeci po świecie. Najmujesz się do budowy domów, dachów, ale nie możesz jeździć żadnymi środkami komunikacji, tylko chodzisz. On w ten sposób dotarł w Bieszczady. Zakochał się w dolinie w Bieszczadach i chciał zbudować sobie dom. Jego marzeniem życia było zbudować go od podstaw bez użycia gwoździ.
Później ten dom został spalony i odeszła od niego żona z dwójką dzieci. Podpalacz żył w okolicy, a ona nie mogła żyć z tą świadomością – zaczęła ślepnąć ze stresu, wdała się bakteria. Powiedział, że nie będzie mieszkał w bloku, więc został w lesie w baraku. Na tym baraku ma panele słoneczne i z zawodu jest też programistą. Stworzył ostatnio z Duńczykiem, Szwajcarem i kimś jeszcze sklep internetowy z lekami homeopatycznymi. Zapytałam go: Czy wy się kiedykolwiek widzieliście? Mówi, że nie. Wyobraź sobie, że oni siedzą w biurach czy domach, a pracują z typem, który mówi po francusku, niemiecku, polsku i angielsku, nie ma bieżącej wody w domu, żyje w baraku w środku lasu, a jak nie może spać, to tworzy sobie stronę internetową.


Z czego utrzymują się ci ludzie?
Bardzo różnie. Ktoś wynajmuje część swojej ziemi. Wielu ma emerytury, prawie wszyscy są w podeszłym wieku. Jeden pracuje w lesie na runie leśnym, czyli zbiera jagody, grzyby a wczesną wiosną poroże. To jest nielegalne, ale jak sprzedasz je na czarnym rynku, kwoty można liczyć w tysiącach. A zimą pracuje w lesie. Jest wielkim chłopem, który rozwali dąb w minutę.
Jedna z bohaterek, którą uwielbiam, to Magdalena Osłuchowska. Przyjechała na koniu z Lublina. Miała męża i dzieci, ale powiedziała: Pani Agato, ten mąż mnie tak strasznie zdenerwował, wsiadłam na konia i pojechałam. Pod koniec lat 80. przejechała na koniu 900 km. Jest najstarszą bohaterką książki. Wojna zastała ją w dworku babci pod Lublinem w Tomaszowicach. Tam żyli jej wujowie-oficerowie i wszyscy jeździli konno. Jeden z wujów, gdy miała 4 lata posadził ją na koniu i jak mi powiedziała: od tamtej pory trzymałam się końskiego ogona. Była charakterystyczną postacią, bo jest niska, a miała w sobie wojskowy sznyt. Jeździła wyprostowana i zawsze nosiła furażerkę. Jak dotarła w Bieszczady, postanowiła, że kupi sobie kawałek ziemi. Sprowadziła połemkowski dom, który miał tylko dwie izby. W jednej mieszkał koń, w drugiej ona.
Jej totalnym przeciwieństwem jest Józek Polański. Przyjechał w Bieszczady, bo usłyszał w radiu balladę bieszczadzką o Lutku. To był człowiek legenda, który miał swojego konia, na którym wjeżdżał do baru i zamawiał piwo dla siebie i dla konia. Polański w wieku 16 lat zdecydował, że chce być jak Lutek. Przerwał studia i kupił konia. Przez tygodnie spał na sianie i najmował się do pracy. Później posiadał 18 koni, ale nigdy nie miał domu. Mieszkał po prostu w lesie przez 30 lat, a zimą korzystał z chaty dla pracowników lasu. Jego konie nie były uwiązane, nigdy ich nie spinał. Miał obsesję na punkcie wolności. Świadomie porzucił konsumpcyjny tryb życia i jego konie też miały być wolne.

Samotność bohaterów twojej książki nie wydaje się mroczna i udręczona.
Nie, to zawsze samotność z wyboru. Zawsze sobie wyobrażałam, że tak książka będzie megasmutna, taka, że aż będzie boleć. A jak zaczęłam spisywać rozmowy, to uświadomiłam sobie, że zadaje tym ludziom pytanie, czy są nieszczęśliwi, a oni wszyscy mówią: nie. Samotność boli może tutaj w mieście, ale oni żyjąc tam w naturze, nie mieli czasu, żeby się nad tym zastanowić. Od rana do nocy jest coś do roboty. Muszą przygotować opał na następny dzień, nakarmić zwierzęta, dbać o uprawę. W tamtym świecie nie ma możliwości na pół minuty nudy.
Dla mnie to było też fascynujące, że wśród tych bohaterów raczej nie było idei boga. Została zastąpiona naturą, która jest dokładnie tym samym. Ma władzę, trzeba się jej podporządkować, szanować ją, a w pewnych momentach, nie da się z nią wygrać.
Czym dla ciebie była ta podróż, to co tam przeżyłaś?
Miałam różne momenty. Nocowałam w górach, w lesie. Po tej wyprawie lubię do lasu jeździć sama. Zostawiam samochód, idę i śpię w krzakach, bo tego potrzebuję. To mój sposób na wyciszenie, pewnego rodzaju medytacja w naturze. Tak samo fotografowanie natury jest dla mnie formą medytacji.
Jakie masz plany?
Bieszczady to był spokojny projekt, teraz wracam do klasycznej fotoreporterki na Bliski Wschód i to pełną parą. Przez najbliższe 5 lat chcę robić projekt o Kurdach, pracować w Turcji, Syrii, Iranie, Iraku.
_______________________________
Agata Grzybowska (ur. 1984) fotoreporterka, mieszka i pracuje w Warszawie. Absolwentka fotografii Wydziału Operatorskiego PWSFTViT w Łodzi. Od kilku lat związana jest zawodowo z „Gazetą Wyborczą”. Stypendystka Programu Młoda Polska 2017. W 2017 roku wydała album fotograficzny pt. „9 Bram, z powrotem ani jednej”, nakładem wydawnictwa BLOW UP PRESS. W marcu 2017 roku, wraz z Bartkiem Wąsikiem i Robertem Migasem, zrealizowała projekt pt. „Kocham, Lublin, Szanuję. Harmonie miasta”. Projekt został zrealizowany na zamówienie Teatru Starego w Lublinie z okazji 700-lecia miasta Lublin. W 2018 roku książka „9 bram z powrotem ani jedna” została ogłoszona najlepszą książką roku podczas finału konkursu Grand Press Photo oraz w plebiscycie Fotopolis i Digital Camera.W 2015 roku wygrała Grand Prize BZ WBK Press Photo za zdjęcie „Czarnego czwartku” na Majdanie w Kijowie. W tym samym konkursie zdobyła również pierwsze miejsce w kategorii zdjęcie pojedyncze – Wydarzenia. W 2013 roku zdobyła II miejsce w konkursie Grand Press Photo w kategorii fotokast za multimedialny reportaż „Zabić geja”. Razem z Wojciechem Karpieszukiem z dobyła nagrodę Obserwator w Studenckich Nagrodach Dziennikarskich MediaTory 2013. Jej prace były nominowane do wielu prestiżowych nagród, między innymi do Grand Press Photo (2014) i Amnesty International (2013). Nad swoimi reportażami pracuje w różnych rejonach świata, opowiadając o człowieku w sytuacjach trudnych i często granicznych. Jej zasadą jest być jak najbliżej człowieka i jego historii. Jej prace były pokazywane m.in. w Zamku Królewskim w Warszawie, przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, Muzeum Współczesnym we Wrocławiu, Europejskim Centrum Kultury w Gdańsku, w Galerii Szyb Wilson w Katowicach, w Starym Browarze w Poznaniu, w Galerii FF w Łodzi, w Instytucie Kultury w Bukareszcie. agatagrzybowska.com, instagram.com/agata_grzybowska/
Wywiad przeprowadziła: Kasia Milczewska (28) – W redakcji „Szajn” zajmuje się tekstami o ciele i psyche. Zawsze lubiła rozmawiać, więc zrobiła z tego swój zawód. Tańczy i joguje. Wiecznie narzeka na brak czasu, po czym znowu wypełnia grafik milionem działań. Szuka, próbuje, ekscytuje się rzeczami.