Jako kochająca kino dziewczynka, której dzieciństwo przypadło na lata dziewięćdziesiąte i wczesne dwutysięczne, byłam skazana na bohaterskich i odważnych mężczyzn na ekranie. Chociaż może „skazana” to złe słowo – to była po prostu rzeczywistość, którą wzięłam za pewnik. Szybko zauważyłam bowiem panujący w filmowym świecie podział: to mężczyzna ratuje świat, to on przeżywa najciekawsze przygody, jest silny, inteligentny i przystojny. Górą był Indiana Jones, Han Solo, James Bond czy Kojak.

Kobiety zwykle były ratowane, a nawet jeśli były równie odważne, bystre i nieustraszone, to i tak numerem jeden był on, facet (nikt przecież nie pozwoliłby mi, dziecku, obejrzeć takich chlubnych odstępstw od tej reguły jak „Terminator” czy „Obcy”). Wtedy zauważyłam też, że kobiety rządzą w filmach obyczajowych, melodramatach i komediach romantycznych, a ich głównym celem jest znalezienie miłości. Do mężczyzn należą filmy przygodowe i akcji, a więc podróże, pościgi, międzynarodowe spiski czy walki ze złoczyńcami. Szybko połapałam się w tym kreowanym przez kino porządku świata i doszłam do wniosku, że muszę być ładna, miła i interesująca, a znajdę w życiu szczęście (czytaj: prawdziwą miłość). Nikt nie wytłumaczył mi (w końcu były to lata dziewięćdziesiąte), że może być inaczej, czego bardzo dziś żałuję. Oszczędziłoby mi to bowiem dziesiątek kompleksów, frustracji i zmartwień, a moja samoocena (przez lata utrzymująca się na poziomie krytycznym) na pewno by na tym zyskała.

Teraz jestem już dużą dziewczynką, która wie, że dziewczyny także mogą ratować świat, być bohaterkami, a ich głównym celem nie jest bycie piękną i znalezienie miłości. Nie była to prosta lekcja, musiałam pokonać wiele schodów i nabić sobie dużo siniaków, ale w końcu udało mi się zburzyć binarny obraz świata, który popkultura wpoiła mi w dzieciństwie. Ale wciąż zadaję sobie pytanie – co z dzisiejszymi dziewczynkami i dziewczynami? Co widzą na ekranach kin? Jasne, jest dużo lepiej. Mamy „Igrzyska śmierci”, kobiece „Ghostbusters”, Rey i Jyn Erso w „Gwiezdnych Wojnach” czy disneyowskie superdziewczyny Vaianę i Judy ze „Zwierzogrodu”. Ale czy to na pewno oznacza, że jest dobrze?

Kiedy spojrzymy na zestawienie najbardziej dochodowych franczyz filmowych, widzimy, że rządzi tam niepodzielnie komiksowy świat Marvela, Marvel Cinematic Universe. Jako wierna fanka całej tej superbohaterskiej serii mogę jednak powiedzieć, że… trochę mnie to smuci. Dlaczego? Z jednego prostego powodu: na 17 powstałych filmów w żadnym główną lub tytułową bohaterką nie jest kobieta. Owszem, w Marvelu kobiety istnieją. Funkcjonują nie tylko jako ukochane superbohaterów  (chociaż to wciąż ich najważniejsza rola), jak Pepper z „Iron Mana” czy Jane z „Thora”, ale również – uwaga – jako superbohaterki. Mamy bystrą, świetnie wyszkoloną i niewiarygodnie gibką Czarną Wdowę, bez której walka z kosmitami nie szłaby męskiej drużynie Avengersów aż tak łatwo (przez kilka lat Czarna Wdowa była jedyną kobietą w drużynie). Mamy też nowy nabytek w avengersowym zespole – potężną Wandę Maximoff (Scarlet Witch), która ma największą moc spośród wszystkich bohaterów (potrafi przekształcać rzeczywistość, manipulować magią, a nawet lewitować i kontrolować naturę). W „Strażnikach Galaktyki” jest też nieustraszona i rozsądna Gamora, jedyna dziewczyna w ekipie czterech facetów. Oprócz nich mamy w Avengersach samych umięśnionych i bohaterskich mężczyzn: Kapitana Amerykę, Iron Mana czy Thora, których nagie klaty – zgodnie z marvelowską tradycją – muszą pojawić się w każdym filmie.

Nie wygląda to więc dobrze: od 2008 r. twórcy tych superbohaterskich superprodukcji nie zrobili żadnego filmu z kobietą w roli głównej. Dziewczynom Marvela odmawia się bycia super, zawsze grają drugie skrzypce. Nie oznacza to, że fani tego nie zauważyli – długo upominali się o film o Czarnej Wdowie, ulubienicy tysięcy widzów (dodajmy, że w tej roli do dziś zachwyca Scarlett Johansson). Odpowiedź zawsze była odmowna, a powód (chociaż nie podany wprost) jasny. Według producentów filmy o superbohaterkach się nie opłacają, bo superhero movies oglądają głównie mężczyźni, a ci nie chcą przecież oglądać kobiet ratujących świat. Nie poszliby więc na taką produkcję do kina, a producenci zaliczyliby kasową klapę (a, jak to się mówi, kasa musi się zgadzać). 

Ale nietrudno dostrzec w tym rozumowaniu brak logiki. Jestem dziewczyną i uwielbiam superbohaterskie filmy. Na każdy film Marvela czekam z niecierpliwością. Mam też sporo koleżanek, które także chodzą do kina na każdy film MCU. Wśród użytkowników Internetu jest mnóstwo dziewczyn, które na Facebooku czy You Tube domagają się włączenia kobiet do superbohaterskiej ligi, a na komiksowych konwentach widzę tyle samo kobiet co mężczyzn. Tak zwane fangirls i nerdy girls paradują w nich przebrane za Kobietę Kot, Wonder Woman, Jean Grey czy żeńskie wersje Thorów czy Doktorów Strange’ów. Dziewczyny są też pośród wkurzonych fanów „Agentki Carter”, telewizyjnego serialu – i pierwszej produkcji Marvela o kobiecie w roli tytułowej – który mimo że była absolutnie fantastyczny i w klimacie girl power, został zdjęty z anteny w 2016 r. po zaledwie dwóch sezonach. Do tych wkurzonych fanek zaliczam się sama, kochałam ten serial miłością absolutną – był feministyczną perełką w komiksowym, patriarchalnym świecie. Skasowanie tego serialu (oglądalność była podobno niewystarczająca) już samo w sobie świadczy o drugorzędnej pozycji kobiet w świecie komiksowych produkcji telewizyjnych i filmowych.

Marvel chyba w końcu zrozumiał, że kobiety wcale nie oglądają filmów superbohaterskich tylko wtedy, gdy ciągną je na nie ich mężczyźni (ten irytujący stereotyp wciąż jest niestety bardzo nośny). Na 2019 r. wytwórnia zapowiedziała „Captain Marvel” (tytułowa kapitan jest kobietą), a rok wcześniej w kinach ma pojawić się sequel „Ant-Mana” zatytułowany „Ant-Man and the Wasp”. Dla niezorientowanych: Wasp jest kryptonimem dziewczyny Ant-Mana, Hope, która w pierwszej części doprosiła się od ojca pozwolenia na zostanie superbohaterką (pomińmy fakt, że dorosła kobieta musiała o to prosić i że od samego początku była o wiele bardziej wykwalifikowana do tej roli niż jej chłopak). Trudno się z tych projektów nie cieszyć, ale nie sposób zapomnieć, że zrobienie filmu o kobiecie zajęło MCU całą dekadę. Jasne, mieliśmy „Agentkę Carter” i mamy doskonałą „Jessicę Jones” Netflixa (bardzo polecam!), ale jednak wciąż telewizja czy internetowe serwisy streamingowe mają mniejszą renomę i zasięg niż wielkie blockbustery w kinach, a chodzi przecież o to, by pokazać małym dziewczynkom, że dla kobiet w roli superbohaterek jest miejsce na dużym ekranie.

Strachliwy Marvel oblał test na bycie wzorem dla dziewczyn na całym świecie. W byciu cool wyprzedziło go bowiem konkurencyjne wydawnictwo DC Comics. Adaptująca jego komiksy wytwórnia Warner Bros stworzyła bowiem pierwszą superbohaterską produkcję o kobiecie od lat. Mowa oczywiście o „Wonder Woman”, która z miejsca zaczęła rządzić w zestawieniach najbardziej kasowych filmów. Tok rozumowania wielkich hollywoodzkich wytwórni legł więc w gruzach, a lęki, że filmy o superbohaterkach się nie przyjmą, okazały się bezpodstawne. Wciąż żyjąca we mnie kilkuletnia, ekscytująca się kinem dziewczynka była zachwycona – kobieta ratuje świat! To ona jest górą! Umie walczyć i ma supermoce! To ona ratuje mężczyznę! Nie istnieje tylko po to, by cieszyć męskie oko! Jej strój jest praktyczny, a nie tylko seksowny! Zachwycona była także dwudziestokilkuletnia ja. Odłożyłam na bok wady tego filmu (bo nie da się ukryć, że nie jest on idealny i nie jest najlepszym wytworem kinematografii), ale skupiłam się na fakcie, że oglądam film o odważnej i silnej dziewczynie, która sama kształtuje swój los, walczy z gromadą wrogich żołnierzy i nie zważając na zakazy mężczyzn, wchodzi na zakazane na froncie terytorium (nazwane omen nomen no man’s land). I o mój Boże, jakie to było wspaniałe uczucie. Nie tylko dla mnie, ale dla tysięcy kobiet, które na Twitterze wyrażały radość, dumę i ekscytację. Mój ulubiony tweet to bez wątpienia ten: „Nic dziwnego, że biali mężczyźni są aż tak pewni siebie. Obejrzałam jeden kobiecy film superbohaterski i jestem gotowa gołymi rękami walczyć z tysiącem facetów”.  Nic dodać, nic ująć.

„Wonder Woman” czy „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy” pokazały, jak bardzo ważna jest w kinie reprezentacja. W Internecie zaroiło się od zdjęć małych dziewczynek w stronach Diany, Rey czy pogromczyń duchów i jeśli to nie zachęci hollywoodzkich producentów do kreowania żeńskich bohaterek, to naprawdę nie wiem, co może w tym pomóc. To bardzo proste: jeśli chcemy, by dziewczyny były silne, nieustraszone i pewne siebie, popkultura musi im serwować silne, nieustraszone i pewne siebie bohaterki. Jeśli chcemy, by więcej kobiet było polityczkami, agentkami czy naukowczyniami, kino musi pokazywać im właśnie takie wzorce. Era biernych i skoncentrowanych wyłącznie na zdobyciu męża księżniczek już się skończyła. Jasne, możemy być księżniczkami, możemy być kimkolwiek zechcemy, ale musimy mieć szansę na walkę ze smokami, a nie być skazanymi na czekanie w wieży, aż uratuje nas książę (lepiej być zresztą księżniczką jak Tiana z „Księżniczki i Żaby” czy Merida z „Meridy Walecznej niż Śnieżka i Kopciuszek, w których życiu było za dużo sprzątania i śpiewania). Trzeba pokazać dziewczynkom, że same mogą z tej wieży wyjść, a kto pokaże im to lepiej, niż inne odważne kobiety, które wcześniej pokonały już tę samą drogę?

Dlatego, drogie Hollywood, więcej superbohaterek, proszę. W końcu każda kobieta nią jest. Dlaczego więc tego nie pokazać?

Autorka tekstu: Ola Gersz – ukończyła filologię polską i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje w mediach. Pisze, czyta, ogląda, słucha, podróżuje. Uzależniona od Netflixa, Spotify, amerykańskiej literatury feministycznej, produkcji Marvela, filmów Sofii Coppoli i czerwonej szminki. 28 wiosen nie przeszkadza jej zaczytywać się w powieściach young adult i szczerą miłością kochać disneyowskie animacje.

Gify: https://giphy.com