Po „Żeńską końcówkę języka” sięgnęłam z lekkim wahaniem, jak po kolejny kawałek świątecznego serniczka. Może już dość? Czy ten jeden więcej mnie nie pokona? Może wystarczy? Bo z feminatywami, przynajmniej w mojej społecznej bańce, swego czasu mocno przeholowano. Byłam zmęczona natłokiem informacji, a szydercze i pełne stereotypów komentarze internautów zapewniły mi zdecydowanie za dużo emocji. Ale – zupełnie jak z serniczkiem – nie mogłam się oprzeć!
„Żeńska końcówka języka” to ukłon w stronę równości i różnorodności. To solidna dawka wiedzy i wyczerpująca lekcja empatii. Bo w feminatywach, ich pochodzeniu i stosowaniu, zawiera się historia, status, pozycja oraz doświadczenie kobiet. Według badania przeprowadzonego przez portal pracuj.pl, 83% kobiet uznało, że formy te powinny być powszechnie używane. Nic dziwnego, kobieta również w języku mieszka, kobieta również chce być w języku obecna. Walka o nasze prawa toczy się także tutaj i również tutaj praw wielokrotnie nam się odmawia. Na wojnę ruszają bowiem przeciwnicy „zamachu na język polski” oraz obrońcy „tradycji”, którym wydaje się, że to nowość i feministyczny wymysł. Nic bardziej mylnego.
W swojej książce Martyna Zachorska udowadnia, że feminatywy były powszechnie stosowane w języku polskim nawet 100 lat temu, odpiera także najczęściej wykorzystywane przeciw żeńskiej końcówce argumenty. Tytułowe feminatywy to nie jedyne lingwistyczne zagadnienie w książce. Autorka przybliża także kwestie języka inkluzywnego, wspomina o formach niebinarnych (rodzaj neutralny, neutratywy) i neutralnych (osobatywy, iksatywy, dukatywy). Ciekawym zagadnieniem jest tu również seksistowski aspekt zakorzenionych w języku wulgaryzmów oraz niepokojące trendy w dziedzinie badań naukowych (neuroseksizm). Dodatkowo swoje pięć minut ma w książce także arcyciekawe
zagadnienie szeroko omawianej dziś manosfery, która posługuje się językiem w dość specyficzny (delikatnie mówiąc) sposób. Trudno o więcej dowodów na to, jak wiele zachowań, postaw i poglądów tkwi w naszych językowych przyzwyczajeniach.
Martynę Zachorską, Panią od Feminatywów, śledzę już jakiś czas i zdążyłam przekonać się, że jej działania zdecydowanie wykraczają poza sferę języka. Jej konto na Instagramie to kopalnia wiedzy na temat zjawisk popkulturowych, języka mediów, a także innych, szalenie istotnych fenomenów codzienności. Wiedziałam zatem, że pora na konkret. I konkret dostałam. Ogromną zaletą lektury okazało się dla mnie jej uporządkowanie, nie tylko w kwestii omawianych treści, ale również przypisów, źródeł czy słownika pojęć. To, poza warstwą edukacyjną, rzetelna i zabawna lektura.
Jak widać, podróż do krainy języka została zaplanowana, a o czytelnika dba się na każdym kroku. Martyna Zachorska świetnie sprawdza się tu w roli przewodniczki: zwraca się do odbiorcy przystępnym językiem, odpowiada na wiele pytań, obala mity, rozwiewa wątpliwości, a co najważniejsze w świecie literackiej turystyki, wędruje rzadko uczęszczanym w dobie nawału informacji szlakiem- szlakiem faktów. To jedna z tych pozycji, które mogą zrobić na rynku (nie tylko książki) wiele dobrego. To ten rodzaj pisarskiego aktywizmu, który najlepiej się sprawdza: krytyczny,
uważny, nienachalny przekaz z odpowiednią dozą humoru. Niesamowicie ważna rzecz. Chciałabym wierzyć, że wpadnie w jak najwięcej rąk.
Tekst: Adriana Kozubska – filolożka, absolwentka UAM w Poznaniu, miłośniczka literatury, obserwatorka zmian społecznych. W wolnym czasie potajemnie i na własną rękę dokształca się z etyki i filozofii, poszukując odpowiedzi na palące pytania w późnych godzinach nadrannych. Czeka na dzień, w którym wszyscy zaczniemy być dla siebie milsi. Lubi brzydkie kundelki, bo w ich oczach odbija się prawda o świecie. Żyje pod jednym dachem z Pieskiem Leszkiem i resztą podstawowej komórki społecznej.