Idę ulicą, nienową, znaną mi dość dobrze ulicą w centrum Krakowa, ulicą Karmelicką, poruszam się szybko i mechanicznie, na twarzy mam coś, coś co przypomina grymas, coś nieładnego jak przypuszczam. Moje wnioski nie są bezpodstawne, naprawdę nie, wczoraj uzyskałam realne i nieuformowane w maskę wzmocnienie moich przemyśleń opartych na wewnętrznym czuciu. Właściwie to nie była pierwsza sytuacja, w której zrozumiałam jak prezentuje się w przestrzeni publicznej moja twarz – zawsze smutna, zawsze tworząca strukturę zdeformowaną, choć jasno określoną społecznie.
Dlaczego pani taka smutna? Mam duże usta, duże usta potęgują efekt opuszczonych kącików. Mam dużą górną wargę, dużą i nachodzącą na dolną – tak, tak właśnie mogłabym to opisać, innych słów raczej na to nie ma. Mamo, dlaczego ta pani ma taką dziwną minę? Matka dziecka patrzy na mnie, nie wiem czy przepraszająco, czy też z ciekawością. Mijam ich, do moich uszu jeszcze przez chwilę docierają fragmenty ich rozmowy, a potem znikają, zamazują się w przestrzeni. To było wczoraj, a dzisiaj idę Karmelicką i nie mogę już wytrzymać, kompletnie nie potrafię znieść tych wszystkich dźwięków wydobywających się z ulicy i chodnika. Mam ochotę zasłonić uszy dłońmi, skulić się w kłębek, przeczekać. Ale jak to tak, w centrum miasta, dorosła osoba postrzegana przez społeczeństwo jako kobieta miałaby pokazać jakiś meltdown, zrobić show, wzbudzić uwagę przechodniów?
W uszach mam zatyczki, nie pomagają, nie chronią wystarczająco dobrze przed zewnętrzem, nie wypełniają głowy spokojnym szumem złożonych z myśli i pracy serca. Parę metrów stąd znajduje się ponoć najcichsze pomieszczenie w Europie, w którym nie można wytrzymać dłużej niż kilkanaście minut z racji na coraz bardziej namacalną pod względem sensorycznym pracę narządów wewnętrznych. Po mojej prawej stronie przejeżdża napakowany ludźmi tramwaj i dociska, dociska do szyn tak mocno, że słychać tarcie metalu, a ja czuję się jakbyśmy wylądowali na budowie, gdzie nie obowiązują zasady BHP. Słuchawki niezbędne do przetrwania w takich sytuacjach sprawiłam sobie po tym jak do moich drzwi zapukał sąsiad i powiedział, że przez najbliższe dwa tygodnie w mieszkaniu obok będzie remont. Pomyślałam sobie wtedy, że okej, że bez przesady, dwa tygodnie jakoś przetrwam w tym hałasie, nie mogę przecież być tak mało elastyczna, muszę po prostu przyjąć rzeczywistość taką jaka jest.
A teraz stoję na środku ulicy Karmelickiej i zastanawiam się co mam ze sobą zrobić i czy na pewno znajduję się już w sytuacji bez wyjścia. Przemieszczam się w swojej głowie po mapie miasta, szukam miejsc cichych i dostępnych, inkluzywnych i wytchnieniowych. Szukam i szukam, a po mojej prawej stronie ujawnia się kościół. Wchodzę do niego i siadam w tylnej ławce, tak by nikt nie dostrzegł, że jestem tutaj w celach zupełnie innych niż modlitwa. Twarda ławka normuje mnie, przypomina o medytacji. Smaruję się mieszanką olejków eterycznych w rollerze – mają ponoć wyciszać i wprowadzać równowagę do ciała. Patrzę na zharmonizowaną przestrzeń, następuje odbodźcowanie, w ciele ujawnia się komfort skutkujący wyklarowaniem myśli o niedostępności. Otwieram notes i piszę: pokoje ciszy w centrach miast niezbędne do przetrwania osób neuroatypowych. To mój apel.
Tekst i ilustracja: suri stawicka (she/her/they/them) – aktywistka i artystka interdyscyplinarna skupiająca się na aspektach queerowych, ekofeministycznych oraz neuropsychocielesnych. Jej głównymi mediami przekazu artystycznego są proza poetycka, strumień świadomości oraz fotografia. Ig: @queer_based