Kiedyś na zajęcia na wydziale Artes Liberales przyszły do nas studentki z Rosji, które prowadziły badania do swojej pracy o „Polish Dream”. Czym jest „Polish Dream”? Czy coś takiego w ogóle istnieje? Nie miałam problemu z odpowiedzią na to pytanie. Moi koledzy i koleżanki też nie. Wszyscy odpowiadaliśmy tak samo: kupić mieszkanie lub dom, założyć rodzinę, a potem mieć ją za co utrzymać. Nikt nie marzył o tym, żeby zbić majątek, podróżować po świecie albo realizować swoje pasje. Zdobycie wykształcenia i dobrej pracy było ważne, ale koniec końców miały to być tylko środki do osiągnięcia nadrzędnego celu, jakim była rodzina.
Nie pamiętam już, kiedy podjęłam decyzję o tym, jak ma wyglądać moje życie. Teraz wydaje mi się, jakbym od zawsze miała ten sam PLAN NA IDEALNE ŻYCIE. Byłam absolutnie przekonana, że tylko jeden model ma sens i gwarantuje szczęście, a wyglądał on tak: skończyć studia, natychmiast po studiach wziąć ślub i w wieku 25 lat urodzić pierwsze dziecko, zaraz potem drugie i trzecie, a po trzecim dziecku nie robić już nic, tylko żyć długo i szczęśliwie. Kiedyś gdzieś przeczytałam, że Polacy biorą ślub najwcześniej ze wszystkich mieszkańców Unii Europejskiej. Zanim zaczęłam pisać ten tekst, postanowiłam się upewnić i sprawdziłam dane na stronie Eurostatu. To prawda. Polacy żenią się w wieku 29 lat, a Polki wychodzą za mąż w wieku 27 lat – najmłodziej w całej Unii. Nie byłam więc jedyna. Wiele młodych osób w Polsce miało, i nadal ma, podobny do mojego PLAN NA IDEALNE ŻYCIE.
Z moim pierwszym chłopakiem zaczęliśmy się spotykać w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin. Wcześniej, prawdę mówiąc, w ogóle nie czułam potrzeby, żeby z kimś być. To jeszcze nie był ten czas, bo przecież przyszłego męża poznaje się na studiach. W mojej rodzinie tak było od zawsze. Gdybym zaczęła spotykać się z kimś jeszcze w liceum, siłą rzeczy nie byłoby to nic poważnego. Zapragnęłam mieć chłopaka dopiero, gdy skończyłam 20 lat. Byłam już wtedy na studiach, a przyszłego męża ani widu, ani słychu. I wtedy pojawił się on. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Tak właściwie to poznaliśmy się jeszcze w liceum na obozie przysposobienia obronnego w Płońsku (co zadało kłam moim przekonaniom o tym, kiedy i gdzie poznaje się mężów, ale mniejsza o to). Potem długo nie mieliśmy ze sobą kontaktu, aż któregoś dnia dodał mnie do znajomych na Facebooku. Poszliśmy dwa razy na kawę, a potem zaprosiłam go na swoje przyjęcie urodzinowe. Dzień przed moimi urodzinami zerwał ze swoją dziewczyną, a na przyjęciu pocałował mnie i boom! – byliśmy w związku. Następnego dnia zmieniliśmy status na fejsie.
Już po tygodniu chodzenia ze sobą zaczął podpytywać mnie, czy nie chciałabym mieć w przyszłości dzieci. Po miesiącu zapytał wstępnie, czy za niego wyjdę. Kogoś innego mogłoby to odstraszyć, ale nie mnie. Dlaczego? Bo ja miałam swój PLAN NA IDEALNE ŻYCIE. I spotkałam kogoś, kto miał dokładnie taki sam plan. Idealnie! Po co dalej szukać?
Mój IDEALNY PLAN NA ŻYCIE zakładał utratę dziewictwa dopiero po ślubie. Wydawało mi się to niezwykle romantyczne, no i byłam katoliczką – wiadomo. Z tym dziewictwem jednak zupełnie mi nie wyszło, bo szybko się przekonałam, że seks za bardzo mnie pociąga. Wtedy nie mogliśmy jeszcze wziąć ślubu, bo ślub przecież bierze się dopiero po studiach – w przeciwnym razie można ich nie skończyć. Mielibyśmy czekać aż kilka lat, żeby się ze sobą przespać? Odmawianie prawa do seksu ludziom, którzy się kochają i pragną nawzajem, wydało mi się wówczas niesamowicie okrutne. Komu tak właściwie miałoby to przeszkadzać? Moralne rozterki odłożyłam na bok i zdecydowałam się dać sobie spokój z zachowywaniem „czystości”, tym bardziej, że do skończenia studiów i ewentualnego ślubu droga była daleka. Tym, co w moim planie popsuło się już na samym wstępie, były właśnie studia.
Postanowiłam zrezygnować z lingwistyki stosowanej. Nie chodziłam na zajęcia i zawaliłam wszystkie przedmioty. Czułam, że poniosłam całkowitą porażkę i nie mam siły, by wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Po tym, jak rzuciłam studia i zaczęłam inne, czułam przede wszystkim ogromny wstyd – tym większy, że ludzie wokół mnie ogarniali życie. Chciałam, żeby coś wreszcie mi się udało. Uważałam, że co jak co, ale związek mi wyszedł – był moją jedyną szansą na ocalenie PLANU NA IDEALNE ŻYCIE. Po czterech latach bycia razem wzięliśmy ślub. Co prawda wszyscy moi znajomi wraz z rodziną widzieli, że do siebie nie pasujemy i delikatnie próbowali mi to uświadomić. Ale ja uważałam, że przecież nie ma takiej pary, która byłaby idealnie dobrana.
Dziś wydaje mi się to kretyńskie, ale wtedy byłam bardzo dumna z tego, że nie bierzemy ślubu dlatego, że zaszłam w ciążę i „musieliśmy”. Mój ślub był najwspanialszym, na jakim w życiu byłam. Było słonecznie, ale nie za ciepło. Ceremonia odbyła się przy akompaniamencie tria smyczkowego – sama wybrałam wszystkie utwory i dopilnowałam, by nie było wśród nich ohydnie kiczowatych marszów Mendelssohna i Brahmsa. Ksiądz podczas kazania nie przynudzał i nie mówił bzdur. Z eleganckiego, klasycystycznego kościoła jechaliśmy białą bryczką zaprzężoną w dwa najpiękniejsze na świecie kare konie. Wesele było w małym, bardzo ładnym, ale nie ociekającym przepychem pałacyku pod Warszawą. Tańczyliśmy walca wiedeńskiego do mojego ulubionego utworu Dvořáka i popisywaliśmy się wypasioną choreografią z podnoszeniami i innymi karkołomnymi figurami. Mieliśmy świetnego wodzireja, zero disco polo i obciachowych zabaw z seksualnymi podtekstami. I co najważniejsze – moja suknia była absolutnie zjawiskowa. Gdyby ktoś wtedy zaczął wychwalać przy mnie suknię ślubną Kate Middleton, pewnie bym go wyśmiała, bo, moim skromnym zdaniem, nie umywała się do mojej. Co tu dużo mówić – było jak w bajce.
Rozstaliśmy się rok później.
To był dla mnie cios. Zawsze, gdy słyszałam o jakiejś parze, która rozwodziła się po roku czy dwóch, wydawało mi się to strasznie żałosne. A teraz miało się to przytrafić mnie? Zrozumiałam jednak, że jedyne, co naprawdę ceniłam sobie w naszym związku, to wzajemna akceptacja i poczucie bezpieczeństwa. Kiedy mój mąż przestał mnie akceptować, bo cóż, po prostu przestał mnie kochać, i wyprowadził się z domu, moje poczucie bezpieczeństwa legło w gruzach i nie było już nic, na czym by mi zależało. W imię czego miałabym walczyć? Miałabym walczyć o małżeństwo tylko po to, by podtrzymać swój PLAN NA IDEALNE ŻYCIE? Czy to był właściwy plan? Czy to w ogóle był mój plan?
I tak oto z mojego PLANU NA IDEALNE ŻYCIE nie ostało się nic. I… nareszcie mogłam odetchnąć. Teraz mogę robić wszystko, bez strachu, że coś się nie uda, bo nie zostało już nic, co mogłoby się udać.
Od teraz, aż do końca mojego życia, każda moja intymna relacja z jakimkolwiek innym mężczyzną – niezależnie od tego, czy będę sypiać co noc z kim popadnie, czy ponownie wyjdę za mąż – w oczach kościoła będzie takim samym cudzołóstwem. Na szczęście w międzyczasie przestałam przejmować się tym, co głosi kościół. Jeszcze zanim wyszłam za mąż, zdążyłam zmienić wiele swoich poglądów na życie i związki. Złożyło się na to wiele czynników. Po pierwsze, psychoterapia, którą przeszłam po tym, jak rzuciłam pierwsze studia, pomogła mi uświadomić sobie, że wiele z moich przekonań wcale nie należało do mnie. Większość z nich wyniosłam z domu, ale w rzeczywistości wcale się z nimi nie utożsamiałam. Po drugie, zaczęłam studiować kulturoznawstwo, a są to studia, po których człowiek nie patrzy na rzeczywistość tak samo. Nagle to, co od zawsze wydawało mi się oczywistą oczywistością, przestało nią być i zaczęłam kwestionować wszystko, czego mnie nauczono. Dlaczego trzeba skończyć studia? Dlaczego trzeba mieć męża i dzieci? Dlaczego trzeba kupić mieszkanie i przez resztę życia spłacać kredyt hipoteczny? Dlaczego chłopak + dziewczyna = normalna rodzina? Co to znaczy „normalna”?
Mimo to, nie potrafiłam do końca odkleić się od mojego PLANU NA IDEALNE ŻYCIE. Było z nim trochę tak, jak ze złą inwestycją na giełdzie – wpakowałaś w jakąś spółkę już kupę kasy, a ta ciągle przynosi straty, ale ty, zamiast się wycofać, dalej łudzisz się, że wydarzy się cud i w końcu będziesz bogata.
Dziś jestem bardzo wdzięczna mojemu byłemu mężowi za to, że odszedł. Ja pewnie bym się nie odważyła. Teraz czuję, jakby moje życie zaczynało się na nowo. Powoli odkrywam, czego tak naprawdę chcę. Uczę się, jak samodzielnie radzić sobie z różnymi problemami. Gdy w mieszkaniu odpadł mi kawał tynku, musiałam sama wpaść na to, jak załatać dziurę, co wcale nie było takie proste. Najpierw wypełniłam ją zaprawą, potem położyłam gładź szpachlową, starłam ją i zagruntowałam. Miałam z tego niezłą frajdę. Mój były mąż nigdy by mi na to nie pozwolił, bo przecież to jego zadanie. Po jakichś dziewięciu miesiącach od rozwodu zaczęłam spotykać się z facetami. Przestałam nastawiać się wyłącznie na poważne związki – co będzie, to będzie. Przecież z różnymi osobami mogę wchodzić w różnego rodzaju relacje.
Wolałabym w ten sposób poznawać samą siebie jakieś dziesięć lat wcześniej, gdy byłam nastolatką, zamiast marnować lata na pogoń za ideałem, który nawet nie był mój. Ufałam, że ludzie przede mną rozgryźli, o co w życiu chodzi.
Że wystarczy pójść za ich radą, zrealizować zalecany model, bo po co wyważać otwarte drzwi? Po co eksperymentować i szukać własnej drogi, skoro istnieją gotowe recepty na szczęście? Otóż nie ma gotowych recept. Jeśli komuś odpowiada akurat ten tradycyjny model – małżeństwo tuż po studiach, kredyt hipoteczny, dzieci – to i tak warto najpierw czegoś w życiu doświadczyć. Inaczej nigdy nie zdobędzie się absolutnej pewności, że to właśnie to, czego chce się od życia. Dlaczego? Ponieważ potrafimy sobie wmówić niemal wszystko i do wszystkiego się przekonać. Zawsze czułam pod skórą, że mój PLAN NA IDEALNE ŻYCIE nie do końca mi odpowiada, ale bałam się do tego przyznać, bo najtrudniej być szczerą z samą sobą.
autorka tekstu: Ada Iniarska – wieczna studentka Uniwersytetu Warszawskiego, dumna matka trojga kotów, żyje za pieniądze rodziców i z nauczania języka angielskiego, działaczka na rzecz praw osób LGBTQ+, feministka, zapalona rowerzystka, weganka, typowy millenials
autorka ilustracji: Eliza Chojnacka (23) Studiuje Wzornictwo Przemysłowe, łącząc swoją przyszłość z projektowaniem społecznym. Mieszka w Warszawie, ale nie jest pewna, czy to się niedługo nie zmieni. Rysunki, które wam pokazujemy, są jej codziennym rytuałem. Jest to rodzaj uproszczonego pamiętnika.