To już drugi raz, mówię sobie i swojemu ciału. Tym razem wiem, co mnie czeka. Dam radę.
Zbliża się połowa listopada. Jestem w Japonii na półrocznej wymianie od połowy września, czyli prawie dwa miesiące. Nie po raz pierwszy; spędziłam tu już rok (2015-2016) podczas studiów licencjackich z japonistyki i mniej więcej wiem, czego się spodziewać. Poza stresem wywołanym możliwością pojawienia się w każdej chwili trzęsienia ziemi czy przejścia potężnego tajfunu, na nowoprzybyłego obcokrajowca wpływają tu też liczne ministresy, jak unikanie starć z nieludzko dużymi japońskimi szerszeniami lub – uwaga, uwaga – nieustanne ataki na naszą samoocenę.
Wyobrażasz sobie chodzenie na uniwersytecką stołówkę, gdzie pod paragonem dostajesz podsumowanie, ile twoje menu miało kalorii, ile tłuszczu, ile białka, tych czy innych wartości odżywczych, a do tego informacje, czy mieścisz się w dozwolonej na jeden posiłek normie?
Pewnie tak, coraz więcej restauracji gdzieś te informacje zamieszcza (chociaż u nas standardową miarą jest procent dziennego zapotrzebowania na daną wartość odżywczą, nie tego na poszczególny posiłek), ale czy w ten sam sposób? Legenda tłumaczy: wartość taka i taka jest prawidłowa u mężczyzn, ale niezbyt w porządku u kobiet. Dodatkowo, oceny naszych wyborów żywnościowych podzielone są na trzy kategorie: zielone (brawo), żółte (uważaj) i czerwone (przesadzasz). Przeciętne danie w średnim rozmiarze, na przykład miska ramenu (bulion rybno-mięsny, makaron, mięso/warzywa/tofu na wierzchu), już może być niebezpieczne. Chociaż nigdy nie wzięłam dużej porcji niczego na tej stołówce, chyba tylko dwa czy trzy razy w ciągu całego roku udało mi się wstrzelić w „zielone” w rubryce dozwolony tłuszcz – dla kobiet. Jako mężczyzna jadłabym w porządku.
Czy na tym kończyło się ocenianie zawartości talerzy? Skądże! Tylko z tego powodu, że wyglądam na tę, a nie inną płeć, w mojej misce lądowało więcej sałaty i mniejszy kawałek mięsa niż u chłopaka przede mną. Chcesz czy nie chcesz, po jakimś czasie nie sprawdzasz już kalorii dla zabawy, ale przyzwyczajasz się do tego. Za każdym razem, kiedy paragon pokazuje żółte albo czerwone, machasz ręką, ale gdzieś w głębi duszy wiesz, że coś robisz nie tak. Trudniej później sięgnąć po coś słodkiego, jak z tyłu głowy coś szepcze Ci do ucha, że przecież dzisiaj już raz zjedliśmy za dużo węglowodanów. Czy sprawdzasz, ile tak naprawdę Ci wolno, biorąc pod uwagę Twój styl życia i to, co jesz poza stołówką, kiedy nie dostajesz paragonu? Czy czytasz, na czym naprawdę polega zdrowe odżywianie? Jeśli tak, super. Ja nie sprawdzałam, bo jakoś zawsze było coś ważniejszego do zrobienia, a poczucie winy rosło z każdym dniem.
To był 2015 rok na Uniwersytecie Doshisha w Kioto, skąd wróciłam z mocno podkopaną samooceną. Przytyłam, nie podobałam się sobie i miałam wrażenie, że coś ze mną nie tak. Chociażby dlatego, że jako polska L-ka na górze i XL-ka na dole w Japonii, gdzie rozmiar odzieży idzie o jeden do góry (czyli XL na górze i… no właśnie), nie mogłam kupić sobie rajstop czy spodni w zdecydowanej większości sklepów, a jeśli już nawet w nie weszłam, były ciasne. Nie możesz iść na luzie na zakupy, bez martwienia się, czy na pewno się zmieścisz w jakiekolwiek spodnie w tych kilku sklepach, do których wejdziesz, zanim się zniechęcisz i w końcu mama będzie musiała wysłać Ci jeansy z Warszawy paczką. W głowie tworzy się obraz: coś jest serio nie tak. Za każdym razem, kiedy Twój bliski znajomy (Japończyk) chwyta Cię lekko za tłuszcz na przedramieniu i mówi, że jak to zniknie będziesz mieć większe powodzenie u dziewczyn, a widzisz po oczach, że nie ma nic złego na myśli i szczerze chce Twojego dobra, prędzej czy później myślisz: to przyjaciel, pewnie ma rację. No i jeszcze presja grupy: należę do środowiska LGBTQ+ i ma ono swoje wymagania. Znajomi z grupy uniwersyteckiej powiedzieli mi, że w Japonii osoby homoseksualne bardzo wyraźnie dzielą się na „kobiece” i „męskie” i wygląd powinien być do tego dostosowany. Podobno miałabym większe powodzenie, gdybym bardziej przyłożyła się do stworzenia „męskiego” lub „kobiecego” looku: a mój problem właśnie polega na tym, że najlepiej się czuję z elementami obu. I co? Nie udało mi się wejść w związek z żadną Japonką; pan mózg się wtrącił: kurczę, mieli rację.
Czym różni się moje podejście dzisiaj od tego wcześniej? Po pierwsze, zmieniła się moja perspektywa. Wiem, jak znacząco różni się dążenie do osiągnięcia ideału cielesnego w Japonii i Europie (szczególnie Zachodniej, gdzie studiuję, ale też w Polsce). Wiem, czego się spodziewać i z ilu stron będą napływać impulsy, popychające mnie ku dietom i odchudzaniu. Rzeczywiście – jazda pociągiem potrafi być męcząca, bo w każdym wagonie i na wielu peronach znajdują się reklamy salonów piękności, siłowni (często wyraźnie podkreślany jest cel: odchudzanie, nie przyrost mięśni czy wzmocnienie organizmu), czasem suplementów.
Mój obecny akademik zabrania osobom trzecim wrzucać ulotki do skrzynek pocztowych i nigdy nie ma w nich reklam, poza tym jednym razem, kiedy znalazłam w skrzynce zaproszenie na grupowe ćwiczenia na pobliskiej siłowni. Dużo kobiet w moim otoczeniu jest teraz na diecie, przy czym zdecydowana większość jest szczupła – oczywiście, nie pytałam wszystkich o powód, możliwe, że niektórym tak zalecił lekarz przez brak jakichś witamin itd., ale obawiam się, że sporo z nich chce po prostu schudnąć. Ćwicząca w pocie czoła na siłowni piękność z reklamy „odchudzania dla zdrowia” w pociągach linii Seibu Shinjuku jest bardzo chuda i zastanawia mnie, czy Japonki postrzegają siebie inaczej. Sporo by to wyjaśniało. Podczas szukania artykułów o młodych matkach i służbie zdrowia w ramach stażu wpadłam przypadkiem na artykuł, w którym ginekolodzy alarmują: młode matki coraz częściej ważą zbyt mało, co grozi dziecku i im samym. Co więcej, w kraju, który już ma ogromny problem demograficzny, wiele kobiet, nawet jeśli chce, nie potrafi zajść w ciążę przez nieprawidłowe odżywianie i obsesję odchudzania. Z drugiej strony od znajomych słyszałam, że kobietom w ciąży często mówi się, żeby nie przesadzały z jedzeniem, bo wcale nie jest łatwo schudnąć po porodzie. Nic dziwnego, że problem się pogłębia.
A co ze mną? Jak wyżej wspomniałam, mam nadwagę. Czasem też miewam problemy ze skórą, która jest bardzo delikatna i nie ze wszystkim daje sobie radę. Nie noszę makijażu (głównie z tego powodu). Depilacja w niektórych miejscach więcej szkodzi niż daje i dla około 6-12 godzin gładkiej skóry muszę potem tydzień męczyć się z podrażnieniami i krostkami. Mam problemy ze stawami, w zeszłym roku prawie nie chodziłam dopóki nie uratowała mnie rehabilitacja kolan, więc uprawianie sportu wymagającego nacisku na kolana (czyt. praktycznie każdego) czy bieganie absolutnie odpada. Nie jestem do końca pogodzona ze swoim ciałem. Nie akceptuję go takim, jakim jest, chociaż staram się zmierzać w tym kierunku.
Tego lata odkryłam, że istnieje coś takiego jak ciałopozytywność i zaczęłam obserwować różne profile, dodając jeden za drugim. Dzięki tym kilku miesiącom już zmieniło się moje podejście do tego, jak wyglądam. Przestaję obwiniać swoje ciało za to, że od czterech lat nie jestem w związku i tylko raz, na jednej imprezie, ktoś się mną interesował, do tego po alkoholu. Powoli wychodzę z okropnego przyzwyczajenia automatycznego odsuwania się od miłych kobiet, w tym lesbijek, które uważam za atrakcyjne, bo „szkoda mi, żeby marnowały czas ze mną, jak są na tyle ładne, że mogą znaleźć równe sobie”. Oczywiście ta strategia działała tak, że zostawałam sama w towarzystwie osób, które nie są dla mnie atrakcyjne. No ale kurczę: przyjeżdżam do Japonii, wchodzę na aplikacje randkowe i automatycznie odrzucam Japonki (większość jest szczupła/bardzo kobieca i co, jak będzie oczekiwać ode mnie diet/pełnej i codziennej depilacji włącznie z rękami?), chyba że w jakiś sposób odstają od kanonu piękności (na przykład mają nadwagę). Poznaję na żywo kobietę, bardzo mi się podoba, ale na profilach w mediach społecznościowych nie ma nigdzie napisane, czy ma problem z tłuszczem, co myśli o goleniu, czy będzie jej przeszkadzać brak makijażu. Większość o tym nie pisze, więc rezygnuję. Lepiej odrzucić niż zapoznać się, zbliżyć i dostać w twarz od rzeczywistości, jak będzie za późno. I dziwić się, że wokół nikogo nie ma. W dobre dni tego nie robię, ale nie każdy dzień to dobry dzień. No i jestem na etapie, kiedy bez problemu akceptuję wybory innych, jeśli chodzi o wygląd, ale „wiem”, że inni moich nie akceptują, więc muszę się siebie wstydzić. Ciągle, tak na wszelki wypadek, żeby móc podziękować, jak komuś przypadnę do gustu.
Przyjechałam do Japonii po raz drugi, żeby zmierzyć się sama ze sobą. Poprzednio wróciłam rozbita, teraz chcę spróbować jeszcze raz. Nie przepraszam za wygląd. Nie układam w głowie tłumaczeń, jakby kasjer zapytał, dlaczego kupuję chipsy (żeby nie było, nigdy nie zapytał). Przede mną jeszcze dużo pracy, ale sam fakt, że póki co trzymam się nieźle, to dobry znak. To znak, że mogę nauczyć się bronić przed zgubnym wpływem presji środowiska i powoli, ale skutecznie, zacząć szanować i kochać samą siebie. Taką, jaka jest. Chcę, żeby pewnego dnia mój mózg zrozumiał, że nie musi na siłę uczyć się nowych, imponujących języków, które nie są mi potrzebne albo wygrywać jakieś światowe konkursy tylko po to, żebym miała czym przyciągnąć do siebie ludzi, których normalnie odpychałabym samym wyglądem. Nie muszę „nadrabiać” osobowością, bo mój wygląd też ma wielką wartość, tylko nieco inaczej niż wyobraża to sobie światowy kanon. Jeśli uda mi się to osiągnąć w Japonii, z wysoko podniesioną poprzeczką, to dalej powinno pójść jak z płatka – a więc do roboty. Trzymajcie kciuki, ja idę na makaron gryczany z minimalną ilością warzyw i głęboko smażonymi panierowanymi krewetkami i… nie zamierzam za to przepraszać. Zdrowie to w końcu dużo więcej niż jedzenie tylko sałatek i jego spora część zależy od tego, jak myślimy o nas samych. Wam wszystkim też życzę powodzenia!
Autorka tekstu pozostała anonimowa.
Autorka ilustracji: Joanna Koziej (1986) – graficzka, malarka i poszukiwaczka przygód. Uprawia poetycki wandalizm, rozklejając ceramiczne płytki w ramach projektu Malarka (szukajcie na mieście obrazów podpisanych sygnetem „m” lub @malarkaart w sieci ). Lubi dobrze zjeść i zatańczyć. Życie i twórczość – insta: @joanna.koziej