To prawda, nie zawsze radzę sobie z codziennym funkcjonowaniem, choć od lat praktykuję techniki mindfulness i takie tam. Co robić, kiedy podczas praktyki jogi nie można wziąć głębszego wdechu przez powstrzymywanie łez, a medytacja zamienia się w sesję płaczu, bo jestem przytłoczona ciężarem świata? Czasem sobie myślę, że chciałabym pobyć chwilę w tym stanie i zastanowić się, co mi nie pasuje, zamiast wciąż to wypierać i udawać, że wszystko jest lub będzie OK. Czuję, że dajemy sobie (jako ludzie) za mało przestrzeni na smutek.

Społeczeństwo w czasach późnego kapitalizmu wymusza na nas ciągłą postawę człowieka sukcesu, chodzenie z przyklejonym uśmiechem i udawanie, że panujemy nad sytuacją. Znamy już mnóstwo sposobów na radzenie sobie ze stresem, a na przedłużający się smutek mamy antydepresanty. Wszystko to, aby szybko wrócić do działania. Ewidentnie są czynione wszelkie starania, by stany niemożności wykonywania pracy zepchnąć na margines. Czy to dobrze? Z jednej strony wspaniale, że potrafimy sobie poradzić z tymi, jednak nieprzyjemnymi, emocjami, ale jednocześnie zatracamy (czasami jedyną) możliwość autorefleksji. Cóż, nie na rękę systemowi kapitalistycznemu jest ludzka refleksja, bo co jeśli ktoś wpadnie na pomysł podważenia statusu quo? Albo przemyślenie spraw zajmie mu zbyt dużo czasu? Dlatego naprzeciw systemowi lubię „marnować czas” na zastanawianie się. Kiedy jest mi źle, lubię zwijać się w kłębek, leżeć, płakać i myśleć. Daję sobie ten czas, bo wiem, że co jakiś czas trzeba się zatrzymać, a czasem nawet zrobić krok w tył, aby pójść naprzód. Okej, rozumiem, że nawet czas stał się ostatnio dobrem luksusowym, ale czy warto robić coś, gdy nie widzi się w tym sensu? Może warto zastanowić się, dlaczego i po co robimy daną rzecz? Kiedy mówimy komuś, że „wszystko się ułoży”, „nie ma się co tak martwić”, „przestań, zaraz ci przejdzie”, dobrze by było zamiast tego zaoferować tej osobie swój czas i przyjrzeć się lepiej, o co jej chodzi.

No i najgorsze – wrażliwość.

Trudno jest żyć w tak brutalnym świecie, będąc osobą, która wzrusza się do łez widząc pieska w przejściu podziemnym, nie może patrzeć na przemoc i przykłada wagę do szczegółów. Kapitalizm nie lubi takich osób, bo tylko się mazgają zamiast produkować PKB. Nie ma czasu na spokojne odbieranie rzeczywistości, wsłuchując się w swoje wyostrzone zmysły. Trzeba je zwalczać, bo inaczej nie przetrwa się w zatłoczonej szkole, dusznym budynku czy zagęszczonym od promieniowania elektroniki biurze. A ja nie zamierzam dostosowywać się do bezwzględnego, nieprzyjaznego środowiska. Nie chcę rezygnować z tego unikalnego doświadczania świata. Nie chcę, by ludzie pozbywali się swojej wrażliwości. Nie chcę (zresztą – czy to w ogóle możliwe?) żyć na świecie bez czułości, wśród ludzi o stępionych zmysłach, nie odczuwających nic i o nikogo się nie troszczących. Wydaje mi się, że wrażliwe osoby, a tym samym słabsze i mniej odporne na zło świata, wymierają. Albo wyciszają w końcu swoją wrażliwość, przystosowując się do brutalnej rzeczywistości, albo są niszczeni przez siebie, bo nie dają już rady (lub przez innych, bo to takich właśnie najłatwiej wykorzystać i skrzywdzić). A tacy ludzie są właśnie światu najbardziej potrzebni! To oni dostrzegą to, czego inni nie zobaczą i pochylą się nad czymś, co wszyscy pozostali zdeptali i porzucili. Tylko musimy zrobić dla nich miejsce. Czy jesteśmy zatem jako społeczeństwo gotowi pielęgnować swoją wrażliwość i zatroszczyć się o takie jednostki, zamiast je eliminować?

Dla odzyskania równowagi po przebywaniu w obrzydliwym chaosie miasta staram się codziennie wychodzić z pieskami w poszukiwaniu resztek dzikości. Wącham trawę, dotykam liści i kwiatów roślin, wsłuchuję się w szum wody i rozmowy ptaków. I tylko kontempluję ten wspaniały moment.

Niestety takich miejsc jest coraz mniej, a wychodząc na pole widzę przed sobą ogromny komin zabójczej elektrowni. I tutaj budzi się moja niezgoda na obecny stan świata. Tak jakoś wyszło, że angażuję się w aktywizm (na początku klimatyczny, jednak z czasem rozszerzony na feministyczny, queerowy i anarchistyczny). Zastanawiam się często, po co to robię. Okazuje się, że oprócz czystej chęci zmiany świata i posiadania kontroli nad tym, co mnie otacza, daje mi to po prostu ogrom radości, możliwości do działania i wiedzy. I tak aktywizm stał się nierozłączną częścią mojego życia, środkiem i celem w jednym, narkotykiem i sensem życia. Uwielbiam chodzić po ulicy, rysować, malować, robić pozornie przyziemne rzeczy ze świadomością jakiegoś większego celu, pracować z ludźmi, którzy troszczą się o siebie nawzajem i wspólnie coś z nimi przeżywać. Jednak zawsze staram się pamiętać o kulturze regeneracji, bo jest ogromnie ważna. Nawet jeśli potrzebuję tygodnia lub więcej na odpoczynek, wiem, że to tylko doda mi energii na przyszłe działania. Właśnie dla takiego aktywizmu żyję – trochę ze smutku i złości, ale zawsze z czułością wobec świata i siebie.


Tekst i ilustracje: Żak – osoba aktywistyczna Extinction Rebellion i Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, mykofil, rysuje buźki i lubi kluski.

Korekta: Anita Głowacka (24).

Publikacja jest częścią kampanii #KlimatNaZmiany koordynowanej w Polsce przez Fundację Kupuj Odpowiedzialnie. Kampania #KlimatNaZmiany („End Climate Change, Start Climate for change #ClimateOfChange – A Pan-European campaign to build a better future for climate-induced migrants, the human face of climate change” nr CSO-LA/2019/410-153) jest współfinansowana ze środków Komisji Europejskiej oraz dotacji NIW-CRSO w ramach Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030 PROO (umowa nr 5/PROO/1b/2020).