W samolocie turbulencji były stosunkowo niewiele, ale jak zwykle połamałem paznokcie zaciskając dłonie na fotelu z numerem C32. Natomiast Maciek i Janek mieli ze mnie niezły ubaw i bez wątpienia umiliłem im czas spędzony w przestworzach. Te kilka godzin było dla mnie największą katorgą, jaką mogłem sobie wyobrazić, nieustępliwe wiatry północy szarpały metalowym ptakiem tak mocno, że było mi niedobrze. A gdy tylko mdłości przechodziły, pojawiał się paniczny lęk. I tak bez ustanku, na zmianę.

Wylądowaliśmy na lotnisku w Reykjaviku o 14:20 czasu lokalnego. W zasadzie od dziś jest to już nasz czas. Od teraz nie muszę dodawać, że to godzina na Islandii. Mogę już mówić „u mnie jest …”. Dziwne uczucie. Całe moje dorosłe życie mieszkałem w Polsce, na Śląsku. W zasadzie to wszyscy tam mieszkaliśmy. Ja i Maciek dorastaliśmy wśród gór. Janek lata swojej młodości spędzi już zupełnie gdzieś indziej niż my. Czy to dobrze? Zasadniczo tak.

Kópavogur to urokliwe miasteczko i, przynajmniej na razie, stanie się naszym nowym domem. Po islandzku nazwa Kópavogur oznacza „zatoka młodych fok”. Uważam, że to urocze. Janek bardzo lubi zwierzęta, zupełnie jak my. Jakie było jego zdumienie, gdy u dołu herbu miasta (zielono-białego) zobaczył małą foczkę. Posmutniał na chwilę, przypominając sobie, że naszego kota możemy odebrać dopiero za dwa tygodnie. Na Islandii jest obowiązkowa kwarantanna dla wszystkich zwierząt przybywających na wyspę. Biedna mała kulka białej i miękkiej sierści przyklejona do prętów zimnej, metalowej klatki. Musiałem wymyślić zajęcie, które zajmie Janka, nim kot do nas wróci. Nie chcę, by się przejmował. Wystarczy mi, że ja cały czas o tym myślę. Spojrzałem na Maćka. Od razu zrozumiał, o co chodzi i zainterweniował.

— Przed blokiem, do którego się dziś wprowadzamy jest ogromny plac zabaw. Pójdziemy tam, jak tylko się rozpakujemy, a później może na jakiś dobry obiad. Co ty na to? — zachęcił.

Na szczęście Janka nie trzeba było zbyt długo namawiać.

Po wyczerpującej drodze wszyscy mieliśmy dość, ale oglądanie śnieżnej panoramy sprawiło nam niesamowicie dużo frajdy. Kolorowe bloki wybijały się na białym tle. Takie czyste i lśniące. Początkowo nie byłem przekonany do przeprowadzki akurat tutaj, ale uległem Maćkowi. Dostał świetną propozycję pracy, dzięki czemu ja będę mógł nadal pracować zdalnie „w Polsce”. Chociaż przyznam, że zmiana pracy dobrze by mi zrobiła. Jest to sprawa do przemyślenia, gdy tylko zaczniemy zapuszczać korzenie.

Myślałem, że po takiej podróży, jakby nie patrzeć przez spory kawałek świata, Janek będzie padał na twarz i zaśnie nam na stojąco przed samym wejściem do czerwonego budynku. Ku mojemu zdziwieniu, ten pełen energii siedmiolatek, rzucił plecak i torbę do mniejszego pokoju, który był od dziś jego „jaskinią” i oznajmił:

— No to w drogę na plac zabaw!

Nie ulegamy zbyt często jego zachciankom, ale tym razem czuliśmy, że coś mu się należy. Poza tym ani ja, ani Maciek nie mieliśmy najmniejszej ochoty na walkę z walizkami i zastanawianie się, co i gdzie mamy postawić. Na to przyjdzie jeszcze czas. Postanowiliśmy więc zostawić w spokoju nasze ubrania, książki, albumy ze zdjęciami i pamiątki rodzinne. Niech nasza przeszłość zostanie zamknięta jeszcze przez chwilę w niewielkich plastikowych pojemnikach z kółkami. Nadejdzie jeszcze czas, by się z nią zmierzyć.

Plac zabaw, do którego Janek dobiegł jako pierwszy, przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Drabinki i huśtawki lśniące nowością. Piaskownica z czystym(!) piaskiem i strefa dla dorosłych z miejscami siedzącymi i małą budką, w której sprzedawano kawę. Nic nie było ogrodzone, a i tak panował porządek, którego nie powstydziłaby się królowa brytyjska. Osiedlowy raj dla dzieciaków. Gdy Janek próbował dogadywać się z rówieśnikami, ja miałem w końcu chwilę, by rozejrzeć się po okolicy. Upłynie trochę czasu nim oswoję się z tym, że każdy, kto mnie mija uśmiecha się, czasem ludzie nawet przystają, by chwilę porozmawiać. Starsza Pani ubrana w elegancką garsonkę zaczęła rozmowę od pogody, a gdy tylko dowiedziała się, że jesteśmy tu nowi od razu chciała nas oprowadzić po okolicy. Zapytała również, w którym miejscu mieszkamy. Wskazałem palcem niewielki dwukondygnacyjny budynek ukryty za rzadkim świerkowym laskiem. Wystawał zza niego tylko czerwony dach. Uradowana staruszka oznajmiła, że wpadnie do nas następnego dnia i wybierzemy się na spacer po osiedlu. Pożegnała się i pobiegła, znikając za rogiem najbliższego budynku.

Czułem się przez chwilę bardzo nieswojo. Nie przywykłem do takiej gościnności. W Polsce od dawna ludzie patrzą na siebie spod byka, nikt nie mówi „dzień dobry”, a co dopiero proponować obcej osobie pomoc, nie oczekując korzyści. Czułem się, jakby ktoś wyrwał mnie z innej bajki, smutnej i szarej, a później umieścił w takiej, gdzie zawsze jest dobre zakończenie. Muszę do tego przywyknąć.

Następnego dnia rozpakowałem część naszych ubrań. Czekała mnie rozmowa z dziennikarką polskiego pochodzenia, która pracowała dla islandzkiej gazety. Wiedziałem tylko tyle, że była zainteresowana tym, co dzieje się w (już nie) naszym kraju. Maciek miał zacząć pracę za kilka dni, mogłem więc w spokoju udać się na spotkanie pozostawiając Janka pod jego opieką. Stawiłem się o umówionej godzinie, w podanym przez kobietę miejscu. Poznałem ją od razu, wyglądała jak pisarka wyrwana z amerykańskich filmów lat 60. — marynarka, eleganckie spodnie pod kolor i czerwona apaszka w białe grochy. Usiadłem naprzeciwko niej. Wydawała się sympatyczna. Jej śnieżnobiały uśmiech, zadbane blond włosy i delikatne piegi mogły onieśmielić każdego mężczyznę.

— Dzień dobry, nazywam się Amelia — zaczęła rozmowę i wyciągnęła do mnie rękę na powitanie. — Jak Ci się podoba Kópavogur? To piękne małe miasto, blisko stąd do stolicy i jest stosunkowo dobrze skomunikowane z resztą wyspy. Zapewne już zdążyliście zauważyć różnice między Polską a Islandią.

Powiedziałem, że dopiero co wnieśliśmy walizki do mieszkania i jeszcze nie zdążyliśmy poznać wszystkich uroków tego miejsca, ale nie da się ukryć, że od samego początku jesteśmy pozytywnie zaskakiwani.

Po krótkiej, nic niewnoszącej rozmowie przeszła do konkretów w bardzo płynny sposób. Nawet nie zdążyłem zauważyć, kiedy zadała mi pytanie.

— Dlaczego?

— Przepraszam, nie rozumiem.

— Dlaczego uciekliście z Polski.

— Odpowiedź jest prosta. Nie jesteśmy tam mile widziani.

— Co to konkretnie oznacza? — widziałem w jej oczach ten błysk. Dokładnie o to jej chodziło.

— Od kilku lat razem wychowujemy Janka. Na mocy niedawno wprowadzonych praw odebraliby nam go w mgnieniu oka. 23 lipca 2024 roku weszła w życie ustawa, która reguluje życie dziecka niewychowującego się w tak zwanej „pełnej rodzinie”. Wymyślono proste rozwiązanie — dziecko zostanie z takiej rodziny zabrane i przekazane innej, która według polskiego prawa wychowa je tak, jak należy.

— To znaczy? — dopytywała.

Pochyliłem się i złapałem za skroń. Trudno jest o tym mówić, gdy jeszcze niedawno żyło się w strachu, a najgorszy scenariusz mógł spełnić się w każdym momencie.

— Zmiany, które zaszły w naszym kraju są nieodwracalne. Od lat nienawiść rosła w siłę. Czara goryczy w końcu musiała się przelać. Dzieci stały się bronią w walce z nieposłuszeństwem i odmiennością. To, że nie akceptowano mojego związku z Maćkiem mogłem jakoś przetrawić. Mogliśmy znosić ubliżanie. Ja pracowałem na uniwersytecie i w wydawnictwie, a mój partner w biurze tłumaczeniowy. Nawet tam panowała napięta atmosfera, ale jak mówię, to nie było jeszcze najgorsze. Zarabialiśmy dużo, więc mogliśmy sobie pozwolić na luksus mieszkania na strzeżonym osiedlu. Dzięki temu nic nam nie groziło, jak to mówią przezorny zawsze ubezpieczony. Nienawiść jednak nadal rosła, aż w końcu państwo postanowiło wyciągnąć łapy po ostatnią rzecz, która pozostała ludziom takim jak my. Samodzielne decydowanie o naszym życiu. Zaczęły się masowe zwolnienia i odbieranie nam praw, których i tak nie mieliśmy. Nagle uderzono w rodzinę, która nie mieściła się w ramach przyjętych „norm”. Samodzielne matki i samodzielni ojcowie, kobiety wychowujące dzieci z chłopakami, a nie mężami. Życie na kocią łapę nie jest zabronione, ale posiadanie potomstwa przez takie pary już tak. Nie mogliśmy zostać i tak już wystarczająco nas upodlili.

— To przerażające… — odparła dziennikarka z przejęciem na twarzy. Błysk, który miała w oczach na początku rozmowy zgasł, a w jego miejsce pojawiło się współczucie. — Opiszę wszystko. Tylko tyle mogę zrobić.

— To niewystarczające i nic nie zmieni, ale warto, by ludzie się o tym dowiedzieli.

Gdy wróciłem późnym popołudniem do domu, Maciek i Janek spali w najlepsze po kilku godzinach spędzonych na placu zabaw. Nawet się nie przebrali, po prostu zalegli na granatowej kanapie w salonie. Nagle ktoś energicznie zapukał do naszych drzwi. Po ich uchyleniu zauważyłem różową garsonkę starszej pani, z którą rozmawiałem poprzedniego dnia. W rękach trzymała tort z narysowanym małym domkiem i foczką, a za nią stało kilku sąsiadów, których widziałem już wcześniej na spacerze z Jankiem.

— Witamy na naszym osiedlu! — krzyknęła z radością kobieta, a reszta jej zawtórowała.

W tym momencie zalała mnie fala spokoju i radości. Dotarło do mnie, że tu będzie nam lepiej.


Autor tekstu: Kamil Wrzeszcz — publicysta urodzony w 1995 roku. Ukończył Liceum Plastyczne w Bielsku-Białej. Sztuką interesuje się od 10 lat. Ukończył kierunek publicystyczny na Uniwersytecie Śląskim, ale nadal kształci się z zakresu edytorstwa książki oraz kontynuuje naukę w Szkole Doktorskiej. Na co dzień pisze felietony dla kilku czasopism internetowych. Jego największą pasją jest literatura, od Sebalda po Tokarczuk. Dużą część swojego czasu poświęca na badanie ilustracji książek dla dzieci oraz zjawiska liberatury.
Instagram: @kamil_pisze

Autor ilustracji: Paweł Szlotawa — urodziny 23.05.1995, absolwent Liceum Plastycznego w Opolu. obecnie studiuje na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi im. Stanisława Strzemińskiego na kierunku grafika projektowa. Interesuje się ilustracją, plakatem oraz szeroko rozumianą grafiką projektowa. Założyciel Galerii Przedpokój — inicjatywy studenckiej rozpowszechniającej sztukę studencka.
Instagram: @pszlotawa

Autorka fotografii: Natalia Łączyńska — urodzona w 1995, studentka fotografii w szkole filmowej w Łodzi. Jako fotograf pracowała na planach filmowych i dla międzynarodowych agencji modelingowych. Jej zdjęcia można oglądać na wystawach w Polsce i za granicą. Głównym motywem jej prac jest człowiek, jego uczucia oraz emocje. Pasjonatka przygody, sportu i wycieczek górskich. Obecnie realizująca swój projekt magisterki o surfingu, na zachodnim wybrzeżu Portugalii.
Instagram: @eenemene