Zajęło mi to jakieś piętnaście lat. Od momentu pierwszej miesiączki aż do pełnego zrozumienia minęło właśnie tyle. Zazwyczaj wszystkie moje głębsze przemyślenia związane z obyczajowym oświeceniem nachodzą mnie w chwilach, kiedy jestem najsłabsza i najbardziej wymęczona rutyną codziennych scenariuszy. To właśnie w momentach, w których następuje nagromadzenie się powtarzalnych wydarzeń i monotonii obowiązków, najłatwiej jest zobaczyć jakiś interesujący, wcześniej pominięty wątek. Tak ważny, że aż oczywisty.
Tym razem padło na drugi albo trzeci dzień okresu, kiedy pławiąc się w radosnych skurczach, próbowałam odsunąć myśli od wizji przeciekającego na biurowy fotel kubeczka menstruacyjnego. Zapragnęłam wtedy porozmawiać, nie tylko opowiadać o okresie, który jako element pewnej rutyny w nieoczywisty sposób determinuje część naszych wyborów i zachowań.
Zaczęłam od przypominania sobie czasu sprzed ostatniej wiosny. Był to wieloletni ciąg regularnych menstruacji, wplątanych w podręcznikowy dwudziestoośmiodniowy cykl owulacyjny. Trzydniowe miesiączki, prawie bezbolesne i skąpe. Do tego stopnia, że już drugiego dnia potrafiłam wyjść biegać do lasu z założoną jedynie cienką wkładką higieniczną. Wspaniałe czasy.
Być może duża ilość sportu albo wyższy poziom testosteronu po treningach siłowych były przyczyną skąpych i nieproblematycznych krwawień… tego nie jestem pewna. Z pewnością nie geny, bo przez całą adolescencję obserwowałam moją mamę, która apogeum okresu musiała przeczekać na sofie w pozycji horyzontalnej, lekko zgiętej. Ten widok był dla mnie zawsze zagadkowy, zupełnie nieznany z doświadczenia. Kojarzył mi się ze słabością, nieumiejętnością zrozumienia własnego ciała i zapanowania nad nim. Patrzyłam na to z lekką zgrozą i politowaniem.
Wtedy nie przyszło mi do głowy, że prawidłową emocjonalną reakcją byłaby troska, współczucie, próba empatycznego zrozumienia stanu rzeczy i faktu, że nasza fizjologia się różni. Wtedy była to dla mnie słabość – coś, na co dziewczyna w tak nieprzyjaznym dla kobiet świecie nie może sobie pozwolić. Według mnie takie stany należało przyjmować z kamienną twarzą, dusząc ból głęboko w sobie – innymi słowy, „po męsku”.
Brakowało mi wtedy wiedzy i doświadczenia, by uświadomić sobie, że kobieta nie musi niczego znosić „po męsku” , bo mężczyzną nie jest, a to określenie, suma sumarum, nie oznacza nic dobrego ani dla kobiet, ani tym bardziej dla mężczyzn.
Moja mama nie była jedynym przykładem w moim otoczeniu, który obrazował miesiączki jako krwiste gehenny. Wiele z moich przyjaciółek bladło, wymiotowało z bólu, brało zwolnienia z wuefu. Gośka, jedna z bardzo bliskich mi kobiet, potrafiła wyjść w środku imprezy, żeby wrócić do domu i położyć się w wannie z ciepłą wodą – bo pomagało jej to na skurcze. Pomimo że słyszałam dziesiątki niemal fantastycznych historii o potokach krwi i wizytach na pogotowiu, nadal uważałam, że to fikcja i przerysowanie. Że to niemożliwe, przecież nie może być tak źle.
Okres – wielka mi rzecz – wszystkie go mamy. Ja jakoś nie histeryzuję z tego powodu. Chociaż krew nie była główną bohaterką moich miesiączek, to po dwudziestych piątych urodzinach zaczęłam doświadczać zjawiska zwanego PMS (Premenstrual Syndrome), czy też po polsku: zespół napięcia przedmiesiączkowego.
Odkryłam go zresztą w bardzo spektakularny sposób. Pewnego wiosennego dnia, gdy w pracy dyskutowałam zmiany w projekcie ze swoim pracodawcą, doszło między nami do ognistej, choć z początku całkiem merytorycznej wymiany zdań. Nagle zalała mnie fala gorąca, wpadłam w kompletną furię i otrzeźwiałam dopiero wtedy, gdy spostrzegłam, że stoję z krzesłem w ręku gotowa rzucić nim w swojego interlokutora. Pamiętam, jak płakałam pod biurkiem, zastanawiając się, czy jestem chora psychicznie i czy z tego tytułu będę musiała poddać się jakiejś farmakologicznej terapii. Na szczęście nie zostałam zwolniona z pracy ani odsunięta od prowadzonego projektu, natomiast w mojej głowie zapaliła się kontrolka. Od tego momentu zaczęłam inaczej myśleć o menstruacyjnych słabościach, zarówno swoich, jak i moich koleżanek.
Doprawdy, dziwny to był czas. Zdarzyło się to na krótko przed tym, jak czarną, mocną linią kobiety jasno zaznaczyły pojawienie się trzeciej fali feminizmu. W internecie zaczęły się pojawiać artykuły i opracowania dotyczące zespołu napięcia miesiączkowego. Powtarzało się w nich twierdzenie, jakoby syndrom napięcia przedmiesiączkowego nie był biologicznym faktem, ale kulturowym konstruktem. Opisując PMS jako mit i wymysł, jedna z autorek posunęła się nawet do stwierdzenia, że owy syndrom jest wymówką dla kobiet, by móc zachowywać się w sposób, który w innym momencie nie byłby możliwy do zaakceptowania.
Trudno mi było uwierzyć, że inna kobieta jest w stanie tak deprecjonować fizyczne i psychiczne niepokoje, których ja i miliony kobiet doświadczamy na własnej skórze. Niestety mimo że problem istnieje naprawdę, podręczniki diagnostyczne wspominają jedynie o PMDDD (Premenstrual Dysphoric Disorder), który objawia się uczuciem pobudzenia lub/i niepokoju oraz ma przypisaną bardzo skrupulatną medyczną charakterystykę. Aby powyższy syndrom mógł zostać zdiagnozowany, kobieta musi doświadczyć przynajmniej 5 z 11 opisanych w podręczniku objawów. Czytając tego typu artykuły o PMS, zdałam sobie sprawę z przykrego faktu, że bagatelizując nasze menstruacyjne przypadłości, wcale sobie nie pomagamy. Nawet jeśli zespół napięcia przedmiesiączkowego to w dużej mierze konstrukt kulturowy, nie ulega wątpliwości, że wiele z nas odczuwa realne fizyczne dolegliwości. Najgorsze jednak było to, że deklarując się jako feministka, przez wiele lat reprezentowałam podobną, bardzo ignorancką, antykobiecą postawę.
O koszmarach związanych z eksperymentami z udziałem hormonalnej antykoncepcji każda z nas mogłaby napisać co najmniej rozprawę licencjacką. Losowo dobierane pigułki antykoncepcyjne, lakoniczne odpowiedzi na szczegółowe pytania, bagatelizowanie ważnych badań hormonalnych i nieaktualna wiedza lekarzy. Wystarczyło spojrzeć na branding notesów, zegara czy fartucha, żeby dowiedzieć się, z przedstawicielem handlowym którego z koncernów lekarz trzyma sztamę i jaka nazwa leku wyląduje za chwilę na recepcie.
Na wyspach brytyjskich podobno płacą studentom za testowanie leków. W Polsce kobieta musi zapłacić pieniędzmi, zdrowiem i poczuciem upokorzenia, zadając lekarzowi niewygodne dla niego pytania, które dość często pozostają bez rzetelnej odpowiedzi. Jednym z takich niewygodnych tematów są prośby o wskazanie innej, alternatywnej metody zapobiegania ciąży lub sugestie skierowania na dodatkowe badania. Innym trudnym dla lekarzy wątkiem są fizjologiczne dolegliwości obserwowane przez pacjentki podczas aktywności seksualnej.
Nie wdając się w szczegóły moich historii z pigułkami i pierścieniami, po latach zdecydowałam się na (jak na razie) najmniej inwazyjną formę zapobiegania niechcianemu macierzyństwu. Internet, dobre koleżanki i konsultacje z zaufanymi lekarzami ukazały mi pełen przekrój rodzajów wkładek domacicznych o różnych konstrukcjach i właściwościach. Niektóre sprawiają, że okres znika, inne, że staje się nieco bardziej obfity. Ja zdecydowałam się na ten drugi wariant. Wkładkę mam od roku i bez względu na to, co piszę poniżej, nie zamieniłabym jej na żadną inną metodę antykoncepcji. To dzięki niej zobaczyłam kobiecość, a może po prostu człowieczeństwo, od zupełnie innej strony.
Dostałam pierwszy okres. Po raz drugi. Serio.
Moje quasi-miesiączki, których wcześniej praktycznie nie było, zamieniły się w najprawdziwsze OKRESY. O kubeczku menstruacyjnym nie można już było swobodnie zapomnieć na te dopuszczalne osiem godzin. Podbrzusze bolało tak, że zrozumiałam, dlaczego niektóre koleżanki biorą dzień wolny, natomiast seks w tym czasie stał się higienicznym utrapieniem. Krew była dosłownie wszędzie – na pościeli, na desce sedesowej. Na nowej rolce papieru toaletowego i na kafelkach. Na rękach, udach, na moim partnerze. Z pamiątek tamtych dni została mi też plama na fudze z dnia, kiedy z dłoni wyślizgnął mi się kubeczek pełen krwi, zachlapując absolutnie wszystko.
Zaczęłam zastanawiać się, czy to jest coś, co jestem w stanie znosić przez najbliższe kilka lat, zanim zdecydujemy się z moim partnerem na dalsze działania. Przecież to co najmniej pięć lat zanim upewnimy się, że potomstwo nie jest luksusem dla nas i dzięki wazektomii będziemy mogli zrezygnować z tej możliwości raz na zawsze. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że większość moich koleżanek, jak również większość kobiet, doświadcza właśnie takich intensywnych miesiączek. Natomiast kobiety, którym geny lub styl życia uwarunkowały lekkie menstruacje, należą niestety do mniejszości.
Co jest ważne, albo właściwie najważniejsze? Myślę, że otwartość. Na wiedzę i poznanie. Na analizę problemu drugiego człowieka przez inny pryzmat niż własne doświadczenie. Na komunikację, by mówić otwarcie o okresie. Opowiadać, nawet z krępującymi detalami, używając właściwej nomenklatury takiej jak krew, okres, menstruacja, hormony, skrzep, zamiast przykrywać fakty 'niedysponowaniem’ , ‘złym samopoczuciem’ czy ‘humorkami’.
Dziś każdy, kto tylko zechce, ma dostęp do medycznej wiedzy w postaci literatury, zdjęć i encyklopedii online, które mogą objaśnić jeden z podstawowych dla naszego gatunku procesów. Nie jest on ani przywilejem, który pozwala nam brać dzień wolny i bezkarnie jeść lody, ani też przekleństwem porównywalnym do stanu chorobowego. Okres to naturalny gest organizmu, na którego występowanie nie mamy wpływu. Menstruacja jest nieodłącznym elementem cyklu owulacyjnego, który daje możliwość tworzenia nowych istot ludzkich. Chłopaków i dziewczyn. Uświadamianie innych kobiet, naszych partnerów czy kolegów z pracy powinno być naszym codziennym nawykiem po to, by móc zapewnić nam w tym czasie psychiczny i fizyczny komfort.
To, co natomiast w tym odwiecznym problemie przeraża mnie najbardziej, to nagminne rozmywanie tematu menstruacji oraz całej gamy zależności jemu towarzyszących. W dualistycznym konflikcie pomiędzy tymi, według których cykl owulacyjny to zjawisko wyłącznie biologiczne, a obozem, który uznaje cały proces okołomenstrualnych przypadłości jedynie za konstrukt kulturowy.
Retoryka tego typu już na wstępie sugeruje, że oba te wymiary wzajemnie się wykluczają, pomimo że oba są prawdziwe, i co więcej, wynikają z siebie nawzajem. To, że jakieś zjawisko ma wymiar kulturowy, wcale nie oznacza, że nie jest jednocześnie faktem biologicznym, tak samo jak fizjologiczny wymiar zjawisk ma wpływ na tworzenie się ich specyfiki kulturowej. Współcześnie nie jesteśmy już w stanie nakreślić tak wyraźnej linii pomiędzy tym, co definiuje miesiączkę jako proces o czysto fizjologicznym charakterze, a społecznie nabytymi przekonaniami i odruchami. Seks, rozmnażanie czy wychowywanie dzieci już od dawna nie są sferami życia, w których zmiany dokonują się bezwolnie tudzież zgodnie z brutalnymi prawami natury.
Jednak odczuwanie emocji takich jak smutek i strach, jak również doświadczanie bólu i innych fizycznych symptomów jest faktem. I na tym etapie powinniśmy zaprzestać dyskusji o wyższości dostępnych teorii, a poświęcić ten czas na budowanie empatii i zrozumienia. Ponieważ każda, nawet najbardziej merytoryczna debata potrafi zagubić swój sens w nadmiernym przeintelektualizowaniu, odciągając tym samym uwagę od istoty problemu – jak zagwarantować nam komfort w czasach, w których jest on prawie niemożliwy.
autorka tekstu: Lidia Caryca Sapińska (31) – UX/UI designerka, ilustratorka, absolwentka Szczecińskiej Akademii Sztuki. Urodzona w Moskwie na przełomie zmian ustrojowych. Obszary jej zainteresowań to internet, teoria informacji,współczesna kultura, memetyka oraz społeczny wymiar ekonomii. Instagram, Facebook, LikedIn
autorka ilustracji: Anna Kamińska (25) – absolwentka Wydziału Sztuk pięknych w Toruniu obecnie żyje w Gdańsku z projektowania graficznego i ilustracji. Najwięcej frajdy sprawia jej przytulanie koteczków, żartowanie (oczywiście z innych) oraz ilustrowanie kobiet i zwierząt, zazwyczaj zaczerpniętych z opowieści, legend lub mitów. W ilustracji często używa jaskrawych kolorów a w życiu wybiera kolory zgniłe. W przyszłości chciałaby jeszcze częściej się śmiać i wybierać w życiu więcej żywych kolorów. Jej prace znajdziecie na Behance, Instagramie i Facebooku.