Proces odczłowieczania zaczął się u mnie około trzynastego roku życia. Mniej więcej w tamtym momencie moje łono zaczęło obrastać w tak szokująco dla mnie ciemne włosy, a brodawki zawstydzająco się uwypukliły. I o ile włosy nie były tak dużym problemem, bo nikt na szczęście nie zaglądał mi w majtki, to z sutkami sprawa miała się zdecydowanie gorzej. Mogłam to zignorować i narazić się na złośliwe komentarze chłopców („HAHAHA, SUTY CI STOJĄ”) albo zacząć nosić stanik i narazić się na złośliwe komentarze chłopców („HAHAHA, NA CHUJ CI TEN STANIK”), a w bonusie otrzymać „strzała” z ramiączka. Bo skoro już noszę ten stanik, to można mnie ranić nie tylko werbalnie.

Kwiaty zaczęły kwitnąć razem ze mną, jak gdyby chciały zrobić mi na złość, a każdy podmuch wiosennego powietrza miał przypominać, że niebawem grube swetry i luźne spodnie przestaną być moim schronieniem. Aż w końcu musiałam, musiałam wymienić bluzy na koszulki, dżinsy na rybaczki, nagość na biustonosz, podmiotowość na przedmiotowość.

Okazało się, że wraz z dojrzałością płciową umarłam jako człowiek.

Sąsiadki nie zachwycały się już moim dziecięcym urokiem, a ich mężowie szerzej uśmiechali się w odpowiedzi na „dzień dobry”, bez skrępowania chłonąc wzrokiem moje zaokrąglenia. Część kolegów z podwórka, których znałam od przedszkola, przestała traktować mnie jak swojego kompana, z którym można wspinać się po dachach i grać w dwa ognie. „Wy nie gracie z nami” mówili i spluwając, patrzyli na dziewczyny, które od teraz były tylko zlepkiem cycków i bioder, dup, podpasek, piczek i pach, które trzeba było już golić. A dwa lata wcześniej, wszyscy jakby bezpłciowi, chowaliśmy się razem po klatkach i dłubaliśmy słonecznik z jednej paczki.

W szkole ten płciowy sort nie był dla mnie tak odczuwalny, bo tam podziały były od zawsze. „Chłopcy, nie szarpcie dziewczyn za włosy”, „Dziewczynki, nie krzyczcie, nie wypada”. A nam, jak już oficjalnie byłyśmy tym zlepkiem cycków i bioder, dup, podpasek, piczek i pach, które trzeba było już golić, wprowadzili lekcje z wychowania do życia w rodzinie. Tam, nasza ówczesna pani z religii uczyła nas o tym, że współżycie (wymiennie z „kopulacja”, innych określeń nie używała) jest przeznaczone dla małżeństw w celu płodzenia dzieci. A ogólnie to żebyśmy nie ubierały się wyzywająco, bo prowokujemy tym mężczyzn i wtedy nie zasługujemy na szacunek własny i społeczny.

Nie pamiętam, aby mówiła wiele o cyklu menstruacyjnym albo zmianach emocjonalnych i biologicznych, z jakimi wszyscy musieliśmy się mierzyć w okresie dojrzewania. Że wszystko, co się dzieje, to normalne i że sobie poradzimy, a jak sobie nie radzimy, to wesprze nas zaangażowana i empatyczna pani pedagog z pierwszego piętra, która jest do naszej dyspozycji. Nie, pani pedagog była od straszenia niegrzecznych dzieci, więc jeżeli już ktoś się do niej wybierał, to było jasne, że ani nie po pomoc, ani nie z własnej woli.

Bywali nieliczni szczęściarze, którym wszystko tłumaczono w domu. Że seks to nie zło, ale trzeba być na niego gotowym nie tylko fizycznie. Że kobieta nie jest mniej warta, bo ubrała krótkie spodenki. Że nikt nie ma prawa szarpać jej za włosy, nawet kiedy tłumaczy się to „końskimi zalotami”. Że warto pytać i nie ma nic złego w niewiedzy. Że wstyd jest normalny, ale są dorośli, którym warto zaufać i którzy wyjaśnią, bo wiedzą trochę więcej. I że „kocham cię i nic się nie martw, bo nie jesteś z tym sam/sama”.

A cała reszta musiała bazować na zajęciach z WDŻ, podręczniku do biologii, zalążkach Internetu, kasetach pornograficznych i opowieściach starszych znajomych. Bo nasi rodzice, babcie i dziadkowie często sami mieli problem z wyjaśnieniem pewnych rzeczy, bo ich również nikt tego nie nauczył. Więc my, jeszcze gówniarze, ale już nie dzieci, dojrzewaliśmy w milczeniu o rzeczach ważnych, a nasi opiekunowie żyli w cichej nadziei, że ktoś już ich wyręczył: wychowawca, katechetka, starsza siostra, filmy, biblia, szósty zmysł.

I w gruncie rzeczy często tak było.

Ilu: Agnieszka Stopyra

Pamiętam, jak Trzynastka i Bravo Girl były moją skarbnicą wiedzy. Dzięki nim wiedziałam, że tampony są też dla dziewic, a popęd seksualny to nie „zboczenie”. Pamiętam też te wszystkie piękne kobiety z płaskimi brzuchami i dużymi biustami wzbudzające mój podziw. Albo MTV, na których leciały klipy The Pussycat Dolls i Shakiry. I tu zaczęła się moja konsternacja.

Bo przecież trzeba nam zakrywać kolana i ramiona, a wszystkie te fajne panie z telewizji i okładek moich magazynów tego nie robiły. Mimo to wszyscy je uwielbiali. Niczego nie rozumiałam, pewnie żadna z nas do końca nie rozumiała, ale w tym całym zagubieniu bez wątpienia szalałyśmy za Don’t Cha, Love Sex Magic, Lady Marmalade i tymi szczupłymi sylwetkami kobiet, które w teledyskach zawsze grały główną rolę. I z trudem patrzyłyśmy na nasze ciała, takie nieidealne, tak niedostatecznie dobre, by podobać się mężczyznom i zasłużyć na aprobatę świata.

Tak zaczęła się moja autorska dieta serowo-kawowa. Odkryłam, że jedząc dwa plasterki sera i zapijając je kubkiem kawy z mlekiem, długo nie odczuwam głodu, a mój brzuch faktycznie robi się płaski. Toteż raz na kilka godzin jadłam ten ser i piłam kawę i okazało się, że po kilkunastu tygodniach z sześćdziesięciu kilogramów, stałam się już tylko czterdziestoma ośmioma. Niestety dalej nie wyglądałam jak Nicole z Pussycat Dolls, ale dziewczyny z klasy bardzo mnie komplementowały, więc zupełnie nie przeszkadzało mi, że często słabnę w losowych momentach dnia.

A chłopcy pytali „HAHAHA, NA CHUJ CI TEN STANIK?”.

Problem z dietą serowo-kawową zaczął się dopiero, gdy przestałam miesiączkować. Miałam kilkanaście lat i byłam dziewicą, więc teoretycznie rozumiałam, że nie mogę być w ciąży. Ale jednak Maryja też była i jakoś urodziła Jezusa, no nie? Tak czy inaczej, musiałam zacząć jeść więcej niż ser, bo jakiś czas później wylądowałam w szpitalu. Tam miłe panie podawały mi jedzenie, informując, że jeśli chcę wrócić do domu, muszę zjeść wszystko, a ja byłam im wdzięczna, że nikt nie pyta mnie, dlaczego doprowadziłam się do takiego stanu. Nie wiem, czy wynikało to z ich empatii czy z braku zainteresowania kolejną wychudzoną nastolatką na oddziale.

W końcu udało mi się przytyć na tyle, żeby nie mdleć, więc skutecznie zminimalizowałam prawdopodobieństwo konfrontacji mojej głowy z betonem.

Niestety po wyjściu ze szpitala, ciągle przesiadywał u nas kolega taty i mówił mi tylko, że jestem „skóra i kości, a prawdziwa baba to ma trochę ciałka”. A ja krzyczałam w sobie jak najgłośniej, że nie, że nie jestem skórą i kośćmi i mam na imię Patrycja i jestem błyskotliwa, zabawna, lubię czytać komiksy, szybko biegam i robię pyszne muffinki snickersowe, ale on i tak potrafił streścić mnie dwoma słowami.

I naprawdę chciałam wierzyć, że jak będę już tym ciałkiem na miarę, miękkim i bezżebrowym, tak jak jawi mu się baba wzorowa, to da mi w końcu spokój, bo spełniłam jego wymagania i przestanie się do mnie odzywać. Ale nie przestał i czułam się oszukana i już nigdzie nie było bezpiecznie.


Tekst: Patrycja Klimek – urodzona w Świętochłowicach w 1997 roku. Studentka Uniwersytetu Śląskiego. W wolnych chwilach głaszcze pieski. Nie lubi pisać biogramów.

Ilustracje: Agnieszka Stopyra – ilustratorka, graficzka. W ilustracji modowej przemawia poprzez mariaż ekspresyjnej kreski i subtelnej plamy barwnej, w grafice – poprzez kolaż i sięganie po ubóstwiany surrealizm i pop-art. Na swoim koncie ma współpracę z topowymi polskimi i międzynarodowymi markami. Tworzyła między innymi dla: PANDORA, Dominika Kulczyk oraz Kulczyk Foundation, Tomasz Ossoliński, Samsung, Nobu czy MAC Cosmetics.
Instagram: @agnieszka.stopyra