Zaczęło się od tego, że rok temu trafiłam na artykuł o Emmie Morano, włoskiej kucharce z okolic Piemontu, która dożyła w spokoju sędziwego wieku stu siedemnastu lat, będąc swego czasu rekordowo najstarszą kobietą na świecie. Właściwie nazywała się Emma Martina Luigia Morano, co jeszcze bardziej uwiarygadnia ją jako osobę – na przykład moje trzecie imię to Agape, co więcej, sama je kiedyś wybrałam, więc po pierwsze nic nie tego nie usprawiedliwia, a po kolejne to pierwszy powód, dla którego nigdy nie będę jak Emma. Mimo to, przyznam, poczułam się zainspirowana.

Mniej więcej po przekroczeniu dwudziestego piątego roku życia okazało się, że nie mam już osiemnastu lat. Nie jestem pewna,  jak to się stało – najgorsze, że jest prawdopodobnie nieodwracalne. Oczywiście wtedy traktowałam to jako konieczność zakupu balkonika i natychmiastowego podłączenia się pod kroplówkę. Dopiero po paru latach doszło do mnie, że nigdy w życiu nie chciałabym znowu mieć nastu lat i po raz kolejny przechodzić gehenny śledztwa w sprawie tego, kim tak naprawdę jestem. Skoro jednak krzywa mojego wieku zaczęła niebezpiecznie przechylać się w stronę trzydziestki, postanowiłam przemyśleć ponownie długofalowe perspektywy swojego życia w społeczeństwie – a przy okazji samego społeczeństwa w ogóle.

Teoretycznie, żeby do późna cieszyć się chociażby przywilejem bycia pytanym o dowód w sklepie, potrzeba niewiele. Wystarczy mieć dobre geny, odstawić używki, uprawiać sporty oraz unikać stresów. Brzmi to nieosiągalnie, więc pozostaje mi tylko próbować odżywiać się racjonalnie, dodając do tego ostatnie odkrycia naukowców w stylu magicznych korzeni z Pacyfiku albo tasmańskich orzechów uprawianych w Nowej Gwinei. Podobno w dalekich górach Kaukazu ludzie z plemienia Hunzów dożywają w dosycie i spokoju prawie do stu pięćdziesięciu lat. Jedzą mało mięsa, pieką swój własny chleb, piją wodę spływającą z lodowców, są szczęśliwi – wszystkie te rzeczy, których na ogół się dzisiaj nie robi. Pewnie zamiast przeczekać życie w wegańskich knajpach, powinnam wyjechać gdzieś w okolice wzniesienia Tetnuldi, ale klimat kaukaski nie sprzyja pisaniu felietonów o wielkim mieście. Być może więc jestem skazana na ciągłe zakupy na eko portalach i kompulsywne picie mieszanek ziół, przez które znajomi od paru miesięcy myślą, że zwariowałam – i może nawet niewiele się mylą. Do tego zawsze znajdą się jakieś sposoby dla desperatów, maseczki z AliExpress w kształcie pandy, kremy z retinolem, koenzym Q10. Albo na przykład zielona herbata pita trzy razy dziennie odmładza. Czytałam to w internecie, więc musi być prawdą.

Nieświadoma dzisiejszych medycznych zaleceń, Morano podaje prosty przepis na długowieczność: wystarczy cieszyć się od czasu do czasu szklaneczką domowego brandy oraz kawałkiem czekolady, jeść trzy jajka dziennie, pozostawać singlem i przede wszystkim pozytywnie myśleć o przyszłościBrzmi fantastycznie, ale schody zaczynają się już przy pierwszym punkcie – po pierwsze Światowa Organizacja Zdrowia dopiero co ustaliła, że w gruncie rzeczy alkohol jest rakotwórczy właściwie w każdej ilości, po drugie gdybym poprzestawała na jednej szklaneczce, nie miałabym tyle do opowiadania wnukom, jeśli będę je kiedykolwiek posiadać. Z czekoladą sprawa ma się tak samo. Może w czasach Morano nie produkowali jej jeszcze z dodatkiem olejów, niszczących stale kilometry tropikalnych lasów wraz z całą ich fauną i florą.

Jej pierwsze małżeństwo przetrwało dwa lata i tuż po nim zaniechała najwyraźniej życia uczuciowego, bo, jak donosi Wikipedia, kolejne kilkadziesiąt lat przemieszkała sama w swoim domu w Piemoncie. Póki co, wszystko wskazuje na to, że pójdę w jej ślady, więc wydawałoby się, że to jedyny punkt, w którym się zgadzamy. Po głębszym przemyśleniu sprawy dochodzę jednak do wniosku, że Emmie chodziło po prostu o święty spokój, którego związki się nie trzymają, a bądźmy szczerzy, funkcjonowanie w stanie zen jest dzisiaj praktycznie niemożliwe – przynajmniej nie tu, w Warszawie. Więc znowu: im mniej łączy mnie z Emmą, tym głębszy odczuwam do całej sprawy żal.

Najwięcej trudności nastręcza jednak ostatni nakaz Morano: zaleca bowiem, i to dość mocno, by o przyszłości myśleć jedynie pozytywnie. Tak, Emmo, chciałabym się budzić rano w spokoju i bez poczucia nieustannego oczekiwania na skradającą się za moimi plecami katastrofę, ale przychodzi mi to wraz z wiekiem z coraz większą trudnością. I nie wystarczy, jak Ty, zamknąć się w chatce na szczycie Piemontu.

Bo kiedy włączy się pierwszy lepszy kanał, nieważne czy w telewizji czy w internecie, kiedy wychyli się głowę na zewnątrz i spojrzy uważnie, ten widok zapiera dech w piersi i nie pozwala mu wrócić do środka i nie ma to nic wspólnego z zachwytem ani radością. Bo świat, który znała Morano, już nie istnieje. Bo wyłączamy myślenie o czymkolwiek poza czubkiem swojego nosa. Bo konsumujemy w tempie, które nas wkrótce zabije. Bo każdy z nas produkuje rocznie bez cienia refleksji trzysta kilogramów śmieci, które nie rozpływają się wcale w powietrzu, które któregoś dnia wrócą i nie będzie się już gdzie schować. Bo nawet segregacja przestała pomagać. Bo niszczymy, depczemy, palimy i wycinamy każdy kawałek środowiska, który dostaliśmy w darze pod opiekę i nie ma od tego odwrotu ani przebaczenia. Bo jajka, które Emma życzyła sobie zjadać pochodzą od kur, które już rodzą się zbyt grube, żeby chodzić, spękane od dzikich hormonów, czasami nie widząc nawet do końca bezcelowej egzystencji promienia światła dziennego. Bo jedna trzecia zwierząt hodowlanych żyje tylko po, żeby umrzeć, nawet nie trafiwszy na stół i w razie choroby są gazowane, porażane prądem, bite, tłuczone pałką, palone, miażdżone lub zakopywane żywcem i dla własnego komfortu wolimy o tym nie wiedzieć albo nie myśleć. Ponieważ żyjemy w społeczeństwie nieustającej oceny i nierealnych wymagań, napędzanym nienawiścią i sterowanym strachem. Ponieważ myślimy, że można mówić innym, jak mają żyć i kim być. Bo dajemy sobie prawo do terroru. Bo 350 milionów ludzi na świecie nie widzi powodu, żeby wstać rano z łóżka. Bo ponad milion osób pukało do drzwi Europy, szukając domu i nikt nie otwierał, kiedy tonęli lub byli paleni żywcem na morzu. Bo budujemy dla naszych dzieci świat, który rozsypie się zaraz jak konstrukcja z kart. Bo wszystko to, co robimy, prowadzi pośrednio do katastrofy, w którą mało kto chce uwierzyć – z lenistwa, braku wiedzy, z potrzeby świętego spokoju. Bo ziemia nie będzie cierpliwa na wieczność. Bo jeśli nie ograniczymy spalania gazów do atmosfery, spalania idącego w parze z konsumpcyjnym trybem pięknego, wyśnionego dla nas przez nieznajomych nam nawet ludzi życia, spalania które z czasem uniemożliwi nam życie na tej planecie, wyginiemy w ciągu jednego pokolenia i nikt nie zrozumie tego, dopóki nie stanie z tym twarzą w twarz, sam na sam – bez filtrów i bez nakładek, bez złotych łańcuchów i butów z Zary, bez złośliwego uśmieszku, nagi, mały i smutny jak na ten świat przyszedł.

To nie ja będę miała wpływ na swoją długowieczność – co więcej, jestem tego wpływu w zasadzie zupełnie pozbawiona. Dwa tysiące setnego roku mogę nie doczekać nie tylko ze względu na geny i braki w ćwiczeniach. Kierunek, w którym idziemy, jest jasny. Chciałabym zamknąć się w chatce w górach i to pewnie byłoby dla mnie najlepsze, ale ostatnio wciąż czuję potrzebę zmiany i przede wszystkim próbuję rozwijać w sobie stale wiarę, że coś może się zmienić, jeżeli każdy zrobi  c o k o l w i e k. Mój stary znajomy zadał mi w trakcie ostatniego spotkania, nie bez przekąsu, jak zwykł to robić, znakomite pytanie. „A co, jeśli do 2050 ludzkość wymyśli technologię, która powstrzyma całą tę katastrofę?”. Odpowiedziałam więc równie uprzejmym: „A co, jeśli nie?”.

Ostatecznie, jedyne co mogę zrobić, to mniej myśleć o własnej przyszłości, a bardziej o ludziach, którzy mnie otaczają i miejscu, w którym przyszło mi żyć. Naprawdę wystarczą niewielkie ruchy. Mniej, w przemyślany sposób kupować, więcej robić samemu. Wymieniać się używanymi rzeczami. Gasić światło, oszczędzać wodę, ograniczyć albo usunąć mięso z diety, odstawić auto, gdy nie jest potrzebne, nie marnować jedzenia. To nie jest już śmieszny pomysł odjechanego charakteru z przehipsterzonego, lewackiego serialu z Netflixa. To prosty sposób, żeby być lepszym człowiekiem.

Właściwie trochę nawet zazdroszczę Morano, że w swoich czasach mogła się skupić głównie na tym, co jadła, będąc pozbawioną trosk o to, co stanie się ze światem, który zna. Im dłużej żyję, tym bardziej widzę, że sekret długowieczności tkwi przede wszystkim w świadomości. Nie tylko w świadomości siebie – de facto głównie w świadomości swojego otoczenia. Tej świadomości sobie i wszystkim innym życzę na 2019 rok. Jedyne, co pozostało, to pisać i wierzyć.

Poza tym, tak sobie mówię, nie wszystko naraz. Oczywiście chciałabym zmienić losy świata już dzisiaj, ale od czegoś trzeba zacząć. Może najpierw zaparzę sobie zielonej herbaty.

__________________________________

autorka tekstu: Lulu Zubczyńska (1991) – młoda reżyserka z Warszawy, absolwentka IKP, Warszawskiej Szkoły Filmowej i dokumentalistyki na UW. Studiowała osiem lat, żeby napisać magisterkę z imprez. Wokalistka w zespole elektropopowym Divines. DJ-ka w San Junipero Girls Crew. Po godzinach stawia horoskopy, pije zioła, robi zdjęcia analogiem i przejmuje się losem planety. Stale szuka gwiazdy, której mogłaby być reinkarnacją, ale daty wciąż nie pasują. Ig: @lulu_zubczynska

autorka ilustracji: Ewelina Brudnicka – Kiedy nie chowa się za kulisami teatru – rysuje. Uwielbia oglądać szkicowniki innych i żeby dzielić tę pasję z innymi – zrobiła specjalną przegródkę w internecie Show me your sketchbook. Można ją spotkać też na instagramie @starless2