Będąc dziewczyną z rocznika 90., wychowaną przez kobiety o co najmniej trzy dekady starsze, jestem sama dla siebie obiektem niespójnych wizualnych oczekiwań – cudzych życzeń względem mojego ciała, zebranych z trzech różnych „epok piękna”. Co mam na myśli pisząc o „epokach piękna”? Wyobrażone epoki to następujące po sobie okresy dominacji określonych wzorców piękna oraz adekwatne do tych wzorców wymagania względem kobiet. Kiedy w dzieciństwie kolega z podwórka przezywał mnie „gruba”, wiedziałam, że to oznacza „brzydka”, bo piękno było szczupłe. Każda epoka piękna ma również swoje ikony, które ucieleśniają wzorce. Ikona może być ludzka, jak Claudia Schiffer, bądź nieludzka, jak lalka Barbie. Niezależnie od realności porównanie do ikony może zdołować. O czym ja właściwie chcę napisać? O tym, jak trzy epoki piękna ukształtowały moje postrzeganie własnego ciała i jak ja się z tym czuję.

Kiedy byłam małą dziewczynką, oglądałam z babcią i ciocią konkursy piękności. Co roku w telewizji transmitowano wybory Miss Polonia i Miss Świata. Kilkadziesiąt wyselekcjonowanych ze względu na odpowiednią urodę kobiet, prezentowało publicznie swoje wdzięki. Nie imię, nie nazwisko, ani żadna z cech osobowości, lecz numer przyczepiony do ciała określał ich tożsamość. Anonimowe (nikt nie pamiętał nazwisk kandydatek), numerowane piękności uśmiechały się do nas z ekranu. Było normalnym komentowanie wyglądu uczestniczek, w końcu w trakcie konkursu, siedząc przed telewizorem, typowało się faworytki. Niby wszystkie kobiety piękne, ale ta jedna to ma zdecydowanie za duże czoło, twierdziła babcia, ta druga dziwny uśmiech, mówiła ciocia, a ta trzecia z krzywymi nogami to nie powinna się do konkursu w ogóle pchać (i kto to powiedział?). Podziwiało się natomiast doskonałe panie, którym nie można było nic zarzucić. Wygrać miała najpiękniejsza, ta jedyna, wyjątkowa, królowa.

Kto by nie chciał – w wieku siedmiu lat, w czasach ikonicznych lalek Barbie i nieporadnych księżniczek Disneya – nosić pięknej błyszczącej korony i dostawać tyle oklasków za sam uśmiech.

Pytałam więc babcię, czy i ja w przyszłości będę mogła zostać Miss? Babcia mówiła, że jestem piękna i kto wie, może pewnego dnia będę dumnie kroczyć po scenie z innymi dziewczętami. Otrzymawszy nadzieję, oświetlona błyskającymi z niebieskiego ekranu fleszami, z radości kręciłam piruety. Podekscytowana, wyciągałam z szafy najlepsze bufiaste sukienki i mierzyłam je na wszelki wypadek, już szykując się do udziału w konkursie. Lada dzień dorosnę, myślałam, i nie chciałabym, by jury zastało mnie niegotową.

Pomimo nadziei danej przez babcię, w okresie dorastania okazało się, że moja uroda nie mieści się w kanonach piękna, przez pryzmat których ocenia się kobiety w trakcie konkursów piękności. Byłam zawiedziona. Miałam poczucie, że coś poszło nie tak. Kiedy patrzyłam na siebie w lustrze widziałam najwyraźniej to, co nie pasowało do wzorca. Nos za duży, piersi za małe, bardzo chciałam coś zmienić, ale jako nastolatka byłam bezsilna. Mogłam tylko marzyć o operacjach plastycznych, na które nikt by się nie zgodził, kiedy „pacjentka” ma zaledwie trzynaście lat.

Na szczęście, w czasie kiedy ja, bezradna wobec oczekiwań epoki, uporczywie przyglądałam się sobie w lustrze, jak gdybym chciała rzucić na siebie jakieś zaklęcie, marketingowcy odpowiedzialni za reklamy Dove postanowili zmienić zasady gry.

I tak na świat przyszło „prawdziwe piękno” – uśmiechnięte kobiety o różnych figurach, rozmiarach i kolorach skóry pojawiły się w pamiętnej reklamie marki. Mówiło się o rewolucji. Prawdziwe piękno okazało się być różnorodne, a nie kanoniczne, co wywołało radość wielu kobiet i dziewcząt, w tym moją. Entuzjastycznie przywitałyśmy nową epokę.

Nowe piękno nie było jednak przypadkowe – wymagało działania. Wszystkie kobiety z reklam Dove były wzorowo zadbane, ich skóra była gładka i elastyczna. Nowe piękno dawało nadzieję milionom kobiet, ale stawiało im też warunki. Od tej pory priorytetowym zadaniem kobiety, w kontekście urody, stało się, w moich oczach, staranne dbanie o ciało, bez marudzenia. Nie było już wymówki, każda mogła być piękna, jeśli tylko zechciała włożyć w to pracę. Kanony piękna zostały w tle, konkursy piękności nadal się odbywały (i wciąż się odbywają), ale dla wielu kobiet straciły na znaczeniu. Teraz trzeba było pozbyć się cellulitu, włosków i innych „niedoskonałości” – pora walczyć.

Taka walka niestety trwa całe życie, a jej efekty zazwyczaj nie są zadowalające. Skóra z czasem zaczyna się starzeć, a to jak ten proces przebiega, znowu nie zależy od siły woli i zaklęć rzucanych przed lustrem. Półki w drogeriach uginają się od kosmetyków, które niby mają zdziałać cuda, ale zamiast widzieć efekty ich użytkowania, widzimy komunikaty, których te kosmetyki są nośnikami: „nie możesz mieć opuchniętych oczu”, „natychmiast musisz pozbyć się oznak starzenia”, „twoja skóra ma być promienista”. Takie komunikaty wysyłają nam też media, otoczenie, koleżanki. Bywa, że w efekcie czujemy się wstrętnie. Zwłaszcza podczas weekendowych wizyt w sklepie osiedlowym, w dresie, z wczorajszymi włosami i bez makijażu. Wtedy to zawodzimy społeczeństwo, nie jesteśmy zadbane.

Co dalej? Aby nas wybawić z trwającej już kilkanaście lat walki z własnym ciałem, przybywa prawdziwie feministyczna ciałopozytywność.

Dlaczego feministyczna? Otóż, nie jest spełnieniem marzeń mężczyzn, to spełnienie marzeń kobiet. Ciałopozytywność mówi nam – zaakceptuj siebie, pokochaj swoje ciało takim, jakie jest, nie musisz już mierzyć się z jego naturą, odważ się być naturalna.

Córka Madonny pozując do zdjęcia z matką, eksponuje owłosione pachy. Na zdjęciach małych marek modowych widzę kobiety z rozstępami, reklamujące kostiumy kąpielowe. Na fejsbuku oglądam reklamę maszynek do golenia Billie, która mówi mi, że mogę się depilować bądź nie i pokazuje kobiety z włoskami na ciele. Na ulicach Warszawy spotykam coraz więcej wystylizowanych dziewczyn bez makijażu, niektóre mają widoczny trądzik. Dla wielu jest to szok, „obrzydliwe” – krzyczą, ale osoby świadome już wiedzą – znowu zmiana, wchodzimy w nową epokę piękna.

Ciałopozytywność to z założenia wyzwalająca idea, którą chętnie głoszę i chciałabym, żeby została zaszczepiona kolejnym pokoleniom kobiet. Warto jednak zauważyć, że oczekiwanie pełnej samooakceptacji w stosunku do ciała, zwłaszcza dla kobiet wychowanych przed erą ciałopozytywności, jest i będzie nie lada wyzwaniem. Nowy sposób myślenia o ciele jest wspaniały, jednak przez wiele lat wpajano nam inne standardy. One niestety żyją w nas, dlatego obserwujemy rozdźwięk pomiędzy przekonaniami a emocjami. Nie wystarczy bowiem opowiedzieć się po stronie ciałopozytywności, by sposób widzenia własnego ciała przestał być zaburzany przez bezlitosne filtry doskonałości i zadbania.

Wiem, że dzięki nowej definicji piękna, która zakłada wolność i radość z własnej cielesności, teoretycznie nie muszę się depilować, a jednak nie pokazałabym publicznie owłosionej pachy. Nie muszę się malować, a jednak nie starcza mi odwagi, by przyjść nieumalowana do pracy. Założę się, że nie tylko ja jestem tak silnie sformatowana przez dwie poprzednie epoki piękna, by ciałopozytywność traktować jak kolejne, trudne do zrealizowania oczekiwanie. Nie przychodzi ona „naturalnie”.

Niestety, gwiazdy zdejmujące makijaż w mediach społecznościowych nie pomogą mi w samoakceptacji. Ich zdjęcia bez makijażu okazują się równie piękne, co te z makijażem. Piękne, zadbane panie, wyróżnione również ze względu na urodę przez show biznes, pokazują nam swoje niedoścignione piękno pod sztandarami nowej epoki – oto toksyczna mieszanka kanonów piękna, wymogu zadbania i (wypaczonej) ciałopozytywności. Autentyczna ciałopozytywność nie jest przecież o tym, by kochać swoje ciało tylko wtedy, gdy mieści się ono w kanonach piękna, a nasza skóra jest gładka. Nie dajmy się oszukać.

Piszę ten tekst, by powiedzieć: wspierajmy się wzajemnie w nauce autentycznej ciałopozytywności, powoli uczmy się kochać swoje ciała, nie na siłę, nie na pokaz – dla siebie i dla przyszłych pokoleń.


Autorka tekstu: Agata Kępińska (29 lat), socjolożka, badaczka społeczna i badaczka rynku, a obecnie przede wszystkim strateżka zajęta brandingiem. Umie chodzić na niskich szczudłach, fantastycznie parodiuje własne życie, od niedawna optymistka.

Autorka ilustracji: Aleksandra Żukowska – slawistka, rodowita jeleniogórzanka na co dzień mieszkająca w Czechach. Uwielbia uczyć się nowych języków, chodzić po górach i słuchać GusGus. Ma nadzieję spełnić swoje podróżnicze marzenia. Od siedmiu lat tworzy analogowe kolaże, które pomagają jej się zrelaksować i wyrazić myśli.

Więcej na Instagramie: @ucze_milczenia_collages albo Facebooku: @Uczemilczeniawewszystkichjezykach