Będę z Wami szczera. Kiedyś w moim słowniku nie było miejsca na słowa: równowaga, umiar czy złoty środek. No bo jak coś robić, to na całego. Nieważne, że zdrowie psychiczne podupada, satysfakcja jest zerowa, a o przyjemności nie ma mowy. Owa chęć bycia niezniszczalną i wydajną przejawiała się we wszystkich sferach życia – szkole, pasjach, zwykłej codzienności. Popadanie ze skrajności w skrajność to rzecz dosyć łatwa.
Najpierw proponowane są nam poradniki na produktywne gospodarowanie czasem, bo jak nic nie robisz (albo raczej nie mówisz, że robisz), to źle – robienie to przecież wyznacznik sukcesu i tego, że panujesz nad swoim życiem. Regały w TK Maxxie uginają się od sterty planerów i kalendarzy i cały czas wszyscy próbują Ci wmówić, że musisz mieć wszystko pod kontrolą. Jak już zaopatrzysz się w piękny zeszycik, posprzątasz w domu i w końcu poczujesz się gotowa do działania, nagle na liście bestsellerów Empiku zamiast poradników zarządzania czasem pojawia się milion książek mających uczynić Cię szczęśliwym: od filozofii hygge (do teraz nie wiem jak się to wymawia) począwszy, przez lykke, na magii olewania skończywszy. Oczywiście nie ma w tym nic złego, jeśli któraś z tych książek na trwałe przyczyni się do zmiany Twoich nawyków. Niestety w wielu przypadkach przemiana jest tylko chwilowa. Po paru miesiącach odpoczynek staje się niemodny i znowu trzeba zmienić swoją życiową filozofię. Właśnie w tym momencie przydaje się stara i poczciwa zasada złotego środka – wiadomo czasem trzeba popracować, ale równie dobrze należy nam się relaks, w czasie którego robimy to, na co mamy ochotę, a na co przez nadmiar obowiązków nie mieliśmy czasu. Może to być nawet przysłowiowe leżenie i patrzenie w sufit. Chyba nie ma bardziej błogiej – i wbrew pozorom inspirującej (!) czynności.
Kiedy więc naprawdę nie mam na nic siły, rzucam się na łóżko, patrzę za okno (mam ten przywilej, że mieszkam w lesie) i przy akompaniamencie muzyki pozwalam moim myślom płynąć swobodnie.
Oprócz tej najprostszej czynności znajdzie się jeszcze kilka rzeczy, które zawsze wywołują poczucie zadowolenia i przyjemności, również w czasie wakacji:
Muzyka. Jest jedną z rzeczy, która z łatwością może wprawić człowieka
w stan błogości, a nawet ekstazy. Kiedy chcę jeszcze bardziej „odpłynąć”, sięgam po niezawodnego Maca Demarco czy soundrack z filmu Her.
Film. Oprócz słuchania lubię też oglądać. Ostatnio zachwycam się cudowną Elle Fanning i pochłaniam wszystkie filmy w których gra. Szczególnie polecam 20th Century Women, porusza tematy feminizmu i dorastania w epoce punka oraz 3 Generations, w którym grająca główną rolę Elle zmaga się z problemem poczucia własnej tożsamości i pragnie korekty płci.
Książki. Od niedawna, zainspirowana Susan Sontag, która namiętnie kreśliła w swoim dzienniku listy książek do przeczytania, również staram się co jakiś czas dopisać nową pozycję do swojego must-read. Nic tak nie relaksuje jak ulubiona lektura z kubkiem herbaty w ręku. Obecnie jestem po Nieśmiertelności Kundery i Wilku Stepowym Hessego, obie książki warte polecenia!
Obserwowanie ludzi. Podejrzewam, że dla większości to, co napisałam może wydawać się nieco dziwne, ale tak – jest to jedna z rzeczy, które wprawiają mnie w stan błogości. Jestem z małego miasta (prowincji, co tu dużo mówić), więc każdy wypad do takiego liczącego więcej niż 250 tys. mieszkańców to już atrakcja. Tradycyjnie obstawiam małe, przytulne knajpki, w których potrafię siedzieć godzinami, chłonąc klimat otoczenia, przyglądając się ludziom.
Spacery. Nieważne czy w mieście czy na wsi, grunt to odkrywanie nowego – pójście inną ścieżką, wstąpienie do muzeum, zwrócenie uwagi na to, co dotychczas było nam obojętne. Jeśli nie wystarcza Wam moja rekomendacja, to odsyłam do lektury Schopenhauera, który również widzi w ruchu i spacerach zbawienną moc.
Natura. Wymienienie jej tutaj, nie jest raczej zbyt odkrywcze, a jednak stale zapominamy o tym, jak ważny i zbawienny wpływ ma na człowieka. Nie bez powodu w Kraju Kwitnącej Wiśni tak popularne są „leśne kąpiele” przybierające różne formy: od chodzenia boso po trawie (z tym ostrożnie – ostatnio nadepnęłam na pszczołę i o błogości nie było mowy), po spacer po parku czy wyjście do lasu. Idąc za przykładem Japończyków weźmy koc, pójdźmy na łąkę, przytulmy brzozę i zatraćmy się w błogostanie.
Twórczość. Ostatnia na liście, choć nie mniej znacząca. Często wydaje nam się, że to czynność zarezerwowana jedynie dla wybranych. Nic bardziej mylnego! O ile Twoim celem nie będzie stanie się drugim Picassem, a jedynie chęć odczucia frajdy i danie upustu swoim twórczym pokładom (a każdy je ma) – chwyć za pędzel, otwórz dziennik i do dzieła. Te kilka nakreślonych kresek, parę z pozoru nic nie znaczących słów ma naprawdę dużą wartość
i wspiera rozwój duchowy jak nic innego.
To już wszystko, co kojarzy mi się ze słowem błogość. Jedyne do czego tak naprawdę namawiam, to próba wprowadzenia w swoje życie zasady złotego środka, odrobiny harmonii i balansu, dzięki którym błogostan nie będzie czymś trudnym do osiągnięcia, a jedynie naturalnym uczuciem. Nauczmy się słuchać siebie, dostrzegać to, co dla nas najlepsze.
Miejmy swoje zdanie i nie zawierzajmy swojego życia poradnikom i „specjalistom jednego kursu”… a będzie dobrze i samo jakoś wyjdzie.
__________________________________
autorka tekstu: Maja Olszewska (18) – tegoroczna maturzystka, gdyby mogła cofnęłaby się do lat 50. by wspólnie z bitnikami zmieniać świat na lepsze. Miłośniczka filozofii, sztuki współczesnej, w wolnych chwilach ładująca baterie na łonie przyrody. Można ją znaleźć na instagramie pod nickiem @mayoajo.