Mam 21 lat, a pierwszy raz, kiedy uświadomiłam sobie, że nie jestem wystarczająco dobra, był tego samego dnia, kiedy postanowiłam zostać aktorką. Obejrzałam „W pustyni i w puszczy” z 2001 roku, zachwyciłam się Nel i uświadomiłam sobie, że nie muszę czekać, aż dorosnę, mogę zostać aktorką już teraz. Poszłam do mamy z tą radosną nowiną, licząc na to, że jakoś mi tę robotę załatwi, a ona powiedziała z dużą dozą pobłażania: „aktorki muszą być ładne”. Pamiętam to wydarzenie do dzisiaj i wiem, że miało ono ogromny wpływ na moje postrzeganie siebie. Bo nie ważne, ile razy słyszałam, że jestem grzeczna, mądra, zdolna. Wystarczył ten jeden raz, kiedy mama w roztargnieniu powiedziała, że nie jestem ładna. Byłam już wtedy na tyle duża, że rozumiałam docierający do mnie z różnych stron przekaz – ładne dziewczynki mają fajniejsze życie niż te brzydkie. Nikt nie chciał być brzydką dziewczynką.
Miałam wtedy jakieś 6 lat, a kompleksy na punkcie wyglądu z czasem tylko narastały. Najgorsze było to, że kompletnie nie nadążałam za tymi wszystkimi dziewczyńskimi rzeczami. Dopiero od koleżanek dowiedziałam się o dezodorantach, goleniu nóg i modnych ciuchach. Dla mojej mamy wiecznie było za wcześnie i prędko nie wpadłaby na to, żeby wręczyć dorastającej córce dezodorant. Nie winię jej – dla niej wciąż byłam małą dziewczynką, tymczasem nasze pokolenie dorastało znacznie szybciej niż jej. W podstawówce miałam już świadomość, że nie grzeszę urodą, ale nadrabiałam poczuciem humoru. No i mimo wszystko śniłam, że to właśnie na mnie najprzystojniejszy chłopak w szkole zwróci uwagę. Albo jakikolwiek chłopak.
Coraz bardziej bolały mnie moje braki – potwornie krzywe zęby, które naprawiłam dopiero w gimnazjum; cienkie, nijakie włosy; chuda, chłopięca sylwetka; niemodne ciuchy i nieciekawe życie. A kiedy pojawił się trądzik, odebrał mi resztki godności. Czasami ze wstydu nie chodziłam na lekcje. Chowałam się, chciałam zniknąć. W gimnazjum czułam się ze sobą najgorzej i wiedziałam, że bardzo wiele mnie omija przez to jak wyglądam. Miałam mało znajomych, nie chodziłam na imprezy, no i przede wszystkim – nie miałam chłopaka. Chciałam mieć życie takie jak na filmach, być „prawdziwą nastolatką”, która chodzi na randki, wymyka się z domu na imprezy, nosi ekstra ciuchy i ma paczkę najlepszych przyjaciół. Tymczasem chowałam się i uciekałam przed spojrzeniami, nie wierząc, że mogą być życzliwe. Wszystko było nie tak jak powinno, a winą za to najczęściej obarczałam wygląd. Inne dzieci też nie były w tym okresie szczególnie delikatne, a nie trzeba było wiele, żeby mnie zranić. Kiedy masz ogromny kompleks, każde spojrzenie wydaje się cię oceniać.
Ten wstyd, kiedy pierwszy raz usłyszymy, że nie jesteśmy ładne, kiedy ktoś zażartuje albo zrobi przytyk do naszych niedoskonałości, kiedy uświadomimy sobie, że nie wyglądamy tak dobrze jak reszta dzieci, zabieramy ze sobą w dorosłe życie. Czy sobie to uświadamiamy czy nie, sposób w jaki postrzegamy siebie, zakodowany w nas dawno temu, rzutuje na wizerunek, który widzimy w lustrze dzisiaj. Dobra wiadomość jest taka, że nie musimy być więźniami przeszłości. Ja już nie jestem. Musiałam zrozumieć, że dawno temu przyjęłam jakiś sposób myślenia, często nie z własnej winy, a potem stopniowo się w nim utwierdzałam (nie jestem ładna, a chłopcom podobają się ładne dziewczyny, a skoro nie mam chłopaka, to znaczy, że twierdzenie jest właściwe, więc pewnie nigdy nikt mnie nie pokocha). Media dodawały swoje trzy grosze – nie było ruchu body positive, dziewczyny nie wrzucały do sieci zdjęć swoich nieumalowanych twarzy, pokazując, że trądzik jest normalny. Zamiast tego dostawaliśmy retusz i jakieś nierealne wyobrażenia o tym, co jest piękne, a co nie. Nie trafiałam na blogi dziewczyn piszących o naturalności i akceptowaniu siebie, za to takich z ruchu „pro ana” było całkiem sporo…
Uświadomienie sobie źródła swoich kompleksów to krok pierwszy do samoakceptacji. Następny to wybaczanie. Najpierw wybaczyłam innym, że mnie ranili, potem wybaczyłam sobie te wszystkie lata wpędzania się w kompleksy, a na koniec wybrałam zupełnie inną perspektywę – opartą na miłości do siebie, nie na strachu. Brzmi łatwo, ale wymaga ogromu pracy i nie da się zlikwidować wszystkich swoich kompleksów, obaw i blokad od razu. Mówię tylko, że samoakceptacja jest możliwa, nawet jeśli w niechęci do siebie zabrnęliśmy naprawdę daleko. I już w momencie, kiedy decydujemy się przestać siebie atakować, robimy zwrot. Ja już nie atakuję siebie za to, jak wyglądam. Nie jestem tamtą małą dziewczynką i nie poddaję się myślom, które zakodowała sobie w głowie. Trądzik nie minął mi z wiekiem – brałam bardzo silne leki, które pomogły na jakiś czas, a później problem zaczął wracać. Kiedy usłyszałam, że miałabym powtórzyć kurację, stwierdziłam, że nie warto. Postanowiłam patrzeć na siebie inaczej. Zaakceptować to, że nie jestem idealna i przestać się porównywać z innymi. Wyłapuję każdą negatywną myśl, nawet niedosłowną i wysyłam w to miejsce miłość. Naprawdę, jestem innym człowiekiem niż jeszcze jakiś czas temu.
PS. To magiczna metoda.
Autorka tekstu: Milena (21) – marzycielka, optymistka, spirit junkie. Kocha filmy gangsterskie, podróże autostopem, lumpeksy i czerwony lakier do paznokci. Nie wie co chce robić po studiach, więc póki co dalej ucieka przed dorosłością próbując nowych rzeczy i świetnie się przy tym bawiąc. Instagram: @milenxv
Autorka ilustracji: Hania Oloś (25) – ilustruje, animuje i wymyśla całą mase historii – w większości przypadków również bazgrze bez ładu i składu. Jest uzależniona od książek, anime, mangi, animacji, the Simsów oraz wszelakich filmów grozy. Z chęcią wyskoczyłaby na herbatę z Timem Burtonem, Junji Itou, Stevenem Spielbergiem, Guillermo del Toro oraz Fridą Khalo i kupiła każdemu po eklerce. Jej prace znajdziecie na Facebooku, Instagramie i Behance.