Upajam się ekscentryczną żółcią nawłoci, nieśmiało wyglądającej zza pobladłych traw i zdechłych badyli. Hipnotyzują opróżnione do przedostatniej kropli butelki, tlące się jeszcze ogniska, sztuczne kwiaty foliowych torebek. Lana Del Rey śpiewa ,,my pussy tastes like pepsi cola”, przygrywają jej kościelne dzwony, a ja myślę, że Bóg nie stworzyłby soboty, gdyby nie chciał melanżu.
W niedzielę inaczej wstaje świt. Zaczyna się nowy dzień, oddzielony grubą, (często) białą kreską od pozostałych. Wszystkie inne noce mają niezbędne minimum sumienia. Tej brak nawet okruszka, obiecuje rzeczy bardziej smakowite. Koniec i nowy początek, taki mini nowy rok, kolejna szansa. W niedzielę rano dwie strefy wpływów tworzą się naturalnie, zupełnie jakby wiatr sobotniej nocy wymiótł wszystko inne.
Eleganckie rodziny suną do kościoła, ochoczo jak palce zakonnicy po paciorkach różańca. Będą płynąć barką po spokojnych jeziorach, gdy panu stanie nad brzegiem, choć pewniej zdrzemną się pod ścianą przy konfesjonale, aż krople śliny ozdobią im kropkami kołnierzyk. Młoda mama gonić będzie dziewczynkę w nowych sandałach, pod którymi pocą się jej kluskowate stópki, ubrane w pończoszki w serduszka. Najmniejsze z bożych baranków owinięte kocykiem spać będą spokojnie w wózkach, nieświadome poświęcenia tatusiów w białych skarpetkach, czekających na rosół teściowej, podany w najlepszej zastawie, a potem ciasto z masą, po którym luzują pas aż do wtorku. Brzęczy mi w głowie powtarzane w Księdze Kapłańskiej ,,aż do wieczora”, fragmenty o miesiączkujących kobietach ,,nieczystych aż do wieczora”, które czytaliśmy z zapałem na religii, gdy bardziej niegrzeczne dzieci groziły śmiercią siostrze zakonnej kosą z jasełek.
Pachnie od tych rodzin mocno wodą toaletową i ogólnym porządnym wyprasowaniem. Koszule nie pasują do spodni, outfit wersja letnia, dwa różne rodzaje kratek, gocławska ekstrawagancja, Karl Lagerfeld, Francja-elegancja. Żel pływa w ich włosach, a jego świeżość łączy się z mocnymi perfumami i lakierem ich żon. Są ładni, czyści i kolektywni, ciągną, zajmując całą szerokość chodnika. Zazdroszczę im, bo ja dawno już straciłam wiarę, że ktokolwiek może zgładzić grzechy świata. To było nieuchronne, lecz żałuję często, że o tak wielu zbyt szybko się dowiedziałam.

Idę pod prąd, nie należę do ich kręgu, dopada mnie nagłe ukłucie tęsknoty, wspomnienie eleganckiej błękitnej sukienki, którą uszyła mi mama, przyjemna woń włączonego żelazka, nasze zielone okiennice z wyciętym serduszkiem, moje pulpetowate łydki i rączki z zadziwiającą ilością fałdek, zapach suchej ziemi w letnim słońcu, podwórko. Przypominam sobie wielką i użyteczną hubę, która służyła nam jako baza do zabawy w policjantów i złodziei.
Idę z zaklejoną, spuchniętą twarzą, mogłabym równie dobrze dołączyć teraz do paczki żuli czekających na otwarcie monopolowego koło bajorka Balaton. ,,Dwudziestoczterogodzinny Chlorek za daleko’’, myślę i mijam ich idąc w stronę wody. ,,Złotówki nie mam’’, odpowiadam, a ten, który pyta, (mógłby nazywać się Rychu), uśmiecha się przyjaźnie, rozkłada ręce i mówi ,,spłukany i skacowany!”. Uśmiecham się też, choć krzywo, bo bez dwóch zębów i bez dwóch zdań, nie mogąc wypowiedzieć nawet jednego.
Mają mopsika w kolorze ecru, całkiem eleganckiego. Obchodzę jezioro i siadam blisko wody i monopolowego. Tyle mam, co sobie popatrzę, tęsknię za tym ciepełkiem, od przełyku do krocza, przez gorzką żołądkową aż do serca. Nic to, gdyż mam w sobie więcej chemii niż oni wszyscy razem wzięci, ja jestem wręcz wniebo-wzięta przez cudne opioidy, co chronią mnie teraz przed nadmiarem myśli, jest ich mniej więcej do pół szklanki, choć zwykle nalane z górką płyną po blacie i aż na podłogę. Wyłącznie mogę być wniebo-wzięta, wiem, bo mi ksiądz pomazał w zeszycie do religii na czerwono słowo ,,wniebowstąpienie’’ i napisał na marginesie: ,,Maryja Panna była wniebowzięta, wniebowstąpienie jest Pana Jezusa, tylko on SAM mógł tam wejść”. Szóstkę miałam na koniec, pamiętam.
Dumam o suficie karetki, przerzucanym jak worek podziurawionym ciele wypełnionym strachem i zbyt dużą ilością tlenu, co oddychało zbyt szybko, aż zdrętwiały mu wszystkie kończyny. Mogę patrzeć w niebo, bezchmurne, przejrzyste i czyste, liczyć znów jarzeniówki, upewniając się, że jest ich dziewięć. Tak, dziewięć, co za idiotyczna liczba jarzeniówek na cały szpitalny korytarz! Potrafię przypomnieć sobie, że krew leciała mi z głowy, z ust i z macicy, a księżyc w pełni świecił za jasno. Że wcale nie jestem szalona, tylko cykliczna, jak pory roku i wszystko, że wiedźmy to dobre kobiety, bo wiedźma, to ta, która wie. Pamiętam o dziewczynce, która wypiła księżyc i o tym, że nic ciężkiego nie czuję, po prostu kilka niebieskich ptaszków nosi mnie z miejsca na miejsce i czasem mi sra między synapsy. Pamiętam jak w Malkę wjechał samochód, a jej mąż przebiegł wtedy pół Marymonckiej. Pamiętam, że do mnie nikt nie biegł.

Mopsik skacze przed mocno wczorajszą ekipą merdając zakręconym ogonkiem, tymczasem wjeżdżają Poważne Tematy. Dwa wielkie łabędzie lecą nisko nad wodą, a ten co chciał złotówkę (Rychu) mówi do kumpla: ,,patrz jak romantycznie, Krzychu, morrrrdeczko!”. Ledwo przytomny odzywa się najstarszy z ekipy: ,,ja też Krzysiek jestem”, ,,same Krzychy, patrony kurwa, żebyście się na tych drogach nie pozabijali”, rechotają głośno i szczerze, a potem Rychowi zbiera się na zwierzenia. ,,Ja to mam 30 lat i w lesie jestem. A co ja jakiś margines?! Nie zgadzam się, żeby rządził mną Kaczyński!”. ,,Mordo, nawet jak piwo kupujesz to odprowadzasz podatek’’, odzywa się jeden z Krzychów i wszyscy wpadają w zadumę.
,,A tam na drugim końcu ulicy zmieniają wino w krew i chleb w ciało chrystusa’’ – destyluje chemicznie mój mózg i sama zaczynam głupio się śmiać, aż złamana żuchwa niebezpiecznie klika przy uchu. Myślałam kiedyś, że Jezus będzie dobry jak czekoladki, ciasto u babci, a może nawet bułeczki. Słyszę w głowie zawodzący tłum starszych pań, elegantek, wyśpiewujących moją ulubioną piosenkę, niezapomniany przebój młodych lat, gdy rodzice mieli jeszcze nadzieję, że pójdę do nieba: ,,paaaanie, dobry jak chleb”, co było równie obiecujące. Rzecz w tym, że sama i tak do nieba iść nie mogłam, jak później się na religii okazało.
Widzę, że gromada zrywa się z ławeczki na dźwięk otwieranej kłódki monopolowego, panowie zbierają energicznie puste butelki. ,,Ty, bierzemy na spółę, czy masz jakiś korona – świrus?” zaczepia Rychu jedynego z grupy, tego, co na akurat nie jest Krzychem, po czym odwraca się i krzyczy wesoło: ,,moooorrrdyyy! Patrzcie, znowu lecą!”.
Autorka tekstu: Iga Kowalska – bioetyczka, feministka. Prowadzi swoją firmę PR, promuje literaturę i tworzy teksty. Lubi być w drodze, słuchać, opowiadać. Pisze bloga www.oemocjachipodrozach.blogspot.com.
Facebook: @oemocjachipodrozach
Instagram: @oemocjachipodrozach
Autorka ilustracji: Julia Wakuła – absolwentka wydziału Grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Tworzy surrealistyczne kolaże i projektuje plakaty. Właścicielka najfajniejszego kota na świecie.
Instagram: @jw.drolerie
Behance: @jwakula