Miała wtedy dwadzieścia dwa lata i nową szminkę w kolorze, którego nigdy wcześniej nie nosiła. Taki odcień odwagi, który można zetrzeć chusteczką, jeśli nikt nie patrzy. Choć ciężko schodził i zawsze zostawiał ślady — na filiżankach, na papierosach, na cudzych policzkach. Szpilki były z second-handu — krwistoczerwone, zbyt wysokie, trochę za ciasne. Niekomfortowe, ale piękne. Zakładając je, czuła się jak ktoś inny. Ktoś bardziej dorosły. Ktoś, kto wie, dokąd zmierza. Jak kobieta z okładki, nie dziewczyna z niedokończonym CV i plikiem nieodebranych maili.

Miała na sobie czarną sukienkę przed kolano — prostą, elegancką, jakby szytą na wieczory, w których trzeba wyglądać pewnie, nawet jeśli w środku wszystko się chwieje. Na ramiona narzuciła marynarkę — nieco za dużą, z lekko opadającym rękawem, który dotykał nadgarstka z nieoczekiwaną czułością. Jakby próbował ochronić to, czego nie widać.

Z ramienia zwisała torba. Zwykła, czarna, codzienna. Ale kiedy szła, kołysała się ciężko, jakby ważyła więcej, niż powinna. Jakby dźwigała coś więcej niż portfel i klucze. Jakby pod cienkim paskiem ukryty był ból — cichy, jednostronny, wżynający się w skórę, o którym się nie mówi, bo przecież „to tylko torba”.

Włosy miała potargane przez wiatr. Nie te filmowe fale, które wyglądają pięknie mimo nieładu, ale prawdziwe — splątane, jakby niosły historię drogi, przez którą przeszła. Miały być gładkie, starannie ułożone, tak jak wszystko tego dnia. A jednak każde niesforne pasmo mówiło: nie wszystko da się utrzymać w ryzach.

Wyglądała dobrze. Nawet bardzo. Ale tylko ona wiedziała, ile kosztowało ją to „dobrze”. Ile waży elegancja, która musi ukryć drżenie dłoni. Ile waży torba, gdy niesiesz w niej nie tylko rzeczy, ale też wszystko, czego nie wolno powiedzieć głośno. I jak bolą nogi, gdy musisz iść dalej w butach, które od początku były za ciasne. Kiedy każdy krok to małe ukłucie, o którym nikt nie powinien się dowiedzieć. Jakby piękno miało swoją cenę — płatną w ciszy, w bólu, w udawaniu, że to nic. Że tak po prostu trzeba.

Pamiętam, jak stała w metrze, ledwo trzymając równowagę. Każdy zakręt wagonu wbijał szpilki głębiej w pięty. Palce stóp odrętwiałe z bólu, ale usta wygięte w delikatnym uśmiechu. Bo przecież „ładnie wyglądała”. Bo przecież „trzeba się trochę poświęcić”. Bo przecież w tych butach mogła choć na chwilę udawać, że wszystko gra. Że wszystko się zgadza. Że wie, kim jest.

To historia nie tylko o butach. To historia o kobietach, które nauczyły się wyglądać silnie — nawet wtedy, gdy w środku krwawiły. O dziewczynach, które w dzieciństwie słyszały, że trzeba być dzielną. Że nie wypada płakać w towarzystwie. Że złość brzydko wygląda. Że uczucia trzeba przeżywać po cichu. Najlepiej w samotności. Najlepiej w łazience, z zamkniętymi drzwiami i kranem odkręconym do oporu, żeby nie było słychać płaczu. O dziewczynach, które się uśmiechają, gdy pęka im serce. Które mówią „wszystko okej”, chociaż wcale nie jest. Które przychodzą na spotkania w perfekcyjnych sukienkach uszytych na miarę, choć jeszcze godzinę wcześniej płakały do poduszki — z rozmazanym tuszem i drżącymi dłońmi. Które przyklejają uśmiech jak plaster — nie leczy, ale ukrywa.

Bo czasem łatwiej wyglądać na silną, niż przyznać się do bólu. Bo słabość nie wygląda dobrze na zdjęciach. Bo płacz psuje makijaż. Bo na rozmowie o pracę nie mówi się, że nie spałaś trzy noce, bo on napisał „nie chcę cię znać”. Zresztą — czy kogoś to w ogóle interesuje?

Od najmłodszych lat uczono nas, jak się trzymać. Jak mówić grzecznie. Jak nie przeszkadzać. Jak się nie rozklejać. Jak nie zawracać głowy swoimi emocjami. Jak wytrzymać. Jak cierpieć w sposób estetyczny. A potem — jak się uśmiechać, kiedy boli. Jak chodzić w szpilkach, które ranią pięty, i jeszcze za to dziękować. Jak być „grzeczną dziewczynką” w ciele kobiety, która nie ma prawa się rozpaść.

Ale może dojrzewanie to właśnie moment, w którym zdejmujesz te cholerne szpilki. I przestajesz przepraszać, że coś boli. Przestajesz tłumaczyć się ze zmęczenia. Przestajesz wierzyć, że łzy to słabość. Może dorosłość zaczyna się wtedy, gdy pozwalasz sobie na pęknięcie. Gdy uczysz się, że łzy też są formą odwagi. Że możesz być silna — i zmęczona. Dobra — i czasem bezradna. Piękna — i powiedzieć: „Nie mam dziś siły”. Że nie musisz być wszystkim dla wszystkich. Że czasem najwięcej odwagi potrzeba, by przyznać się do lęku.

W tamtych czerwonych szpilkach przeszła kilka ważnych rozmów. Kilka bolesnych powrotów. Kilka wieczorów, gdy udawała, że wszystko ma sens. Zerwanie z miłością. Chwile euforii, gdy ból nie przeszkadzał w skakaniu z radości. A potem — zostawiła je pod łóżkiem i już nigdy więcej nie założyła. Nie dlatego, że przestała być silna. Ale dlatego, że wreszcie zrozumiała, że nie musi niczego udowadniać. Nikomu. Że może być sobą.

Dziś nosi buty na płaskim obcasie. Nie zawsze pasują do sukienki, ale nigdy jej nie obcierają. I kiedy pyta siebie, co to znaczy „być silną kobietą”, odpowiada: to znaczy umieć powiedzieć: boli mnie. I nie musieć się z tego tłumaczyć. To znaczy iść — nie zawsze prosto, nie zawsze pewnie — ale we własnych butach.


Tekst: Martyna Kwas – tworzy teksty literacko-reportażowe o kobiecości, czułości wobec siebie, o tych momentach, które często zostają przemilczane, choć nosimy je długo w sobie.

Ilustracje: Zuzanna Pietruszewska.