Moja historia stawania się podatnikiem, odprowadzaczką składek i w końcu pracownicą napisała się sama i jakby mimo mnie. Bo nie tak miało to wszystko wyglądać.
Najpierw, jeszcze w czasie studiów strasznie się bałam tego momentu, kiedy traci się grunt pod nogami złożony z zajęć, wykładów, wakacji itp. Ok, może to niezbyt stabilny grunt, ale zawsze coś konkretnego. Dodatkowo nie pomagali potencjalni pracodawcy, dla których studentka studiów stacjonarnych nie jest wystarczająco dyspozycyjnym pracownikiem; kolejne firmy, które w studentach widzą tanią siłę roboczą, ale oczekują umiejętności doświadczonego magistra; no i w końcu niesłowni uczniowie, którzy po kilku lekcjach stwierdzają, że nie mają czasu na dalszą naukę języka, albo jednak zmieniają życiowe plany. Słowem, na studiach wiecznie zostawałam na lodzie, zdana na dofinansowywanie przez rodzinny sponsoring.
To nie mogło satysfakcjonować. Więc gdy na kilka miesięcy przed obroną pracy magisterskiej dostałam telefon, że będę miała pół etatu w redakcji rodzącego się w niemałych bólach portalu, byłam więcej niż zadowolona. Może nie szczęśliwa, bo mój poziom stresu nie pozwalał nawet na radość – nowe obowiązki, nowy zespół i łączenie tego z kończeniem studiów nie było proste.

Pierwsze zderzenie w „prawdziwej” pracy już drugiego dnia balansowało na granicy mobbingu. Siedząc godzinami przez komputerem mieliśmy m.in. wyglądać jak wyższa kadra korporacyjna (tylko białe koszule i czarna reszta odzienia, oczywiście prosto z manekina Van Graafa), a oprócz tego od razu manager X przy cichym poparciu managera Y wprowadził element chorej rywalizacji między działami i wzajemną antypatię.
Wraz z kolejnymi miesiącami przybywało więcej słońca, manager Y podziękował za współpracę managerowi X, nastała chwilowa odwilż. Dało się tak pracować do końca roku, za śmiesznie małą pensję, zero premii, nie mówiąc o jakimkolwiek dodatku na święta. Ale jak się nie ma co się lubi, a kolejne wysyłane CV trafiają w kosmiczną otchłań bez odpowiedzi, to się zaciska zęby dalej… Niestety nowy rok powitał nas brutalnym zderzeniem z rzeczywistością – nikt nie dostał swojej pensji, ani na konto, ani w kopercie i nie wiadomo, kiedy góra grosza łaskawie przygniecie nas swoim ciężarem. Właściwie to do dziś nie wiadomo, bo wciąż walczymy o swoje wypłaty przez kolejnymi sądami i instytucjami państwowymi. Zostaje się znowu z niczym.
Musiało minąć znów kilka trudnych miesięcy, znałam już na pamięć chyba wszystkie oferty pracy na popularnych portalach, wysyłałam setki maili z CV i dopiero znów mogłam wstać o świcie, żeby iść do pracy upalnym majem. Po miesiącu pensja była na czas na koncie, składki odprowadzone, mogę iść do lekarza – okazało się, że to synonim luksusu! Nagle odkrywam, że praca rzeczywiście daje wolność, choć jako Polacy mamy złe skojarzenia z tym sloganem. Jednak to prawda.
Nie pomyśl sobie, że nowa praca stała się spełnieniem marzeń. Za tak zwanym „front deskiem” czułam się naprawdę jak na froncie, w krzyżowym ostrzale dwóch szefów, księgowości, kilkudziesięciu osób w firmie i tam też po kilku miesiącach dowiedziałam się, czym jest kapitalizm a’la polonaise. Bardzo niestrawne danie, przeterminowane o ponad dwadzieścia lat, ale mówią na niego „gorzki chleb”, albo „chleb powszedni”. Dało się go strawić tylko przydużych ilościach wina i… nie tylko wina.
Na granicy nerwicy i alkoholizmu przeszłam kolejny rok, kilka rozmów kwalifikacyjnych i trzy litry wylanych łez nie przyniosły skutku, trudy szukania nowej pracy pozostawały bezowocne.

Aż niespodziewanie, pewnego zimowego popołudnia, odbieram telefon z pewnego wydawnictwa, czyli nareszcie z mojej branży. Miły głos w słuchawce pytał, czy nadal jestem zainteresowana pracą, czy możemy się spotkać, czy mogę szybko podjąć nową pracę. Tak, tak, TAK!
I ja później usłyszałam wymarzone „tak, chcemy panią”. Raz jeden w życiu podskoczyłam w pracy ze szczęścia, właśnie po tych słowach.
Chcę wierzyć, że po piekle pierwszej pracy, czyśćcu drugiej, trzecia będzie co najmniej niebem! Wiem, jestem naiwna, praca to praca, służy zarabianiu, zawsze w większym lub mniejszym stopniu wypala, niszczy, krzywi kręgosłup, psuje oczy, a na realizację własnych ambicji trzeba przeznaczyć czas wolny, ale jednak są ludzie, którzy mówią „dziwne, robię to, co lubię i jeszcze mi za to płacą”. Do tego dążę.
Obserwuję moich rówieśników i widzę, że wszyscy mamy pod górkę. Przychodzimy od razu z łatką „roszczeniowych millenialsów”, musimy udowodniać, że my też PRACUJEMY dla pieniędzy, też płacimy rachunki, jemy, pijemy, chcemy odpocząć niekoniecznie między swoimi czterema, dość zniszczonymi ścianami. Że też znamy się na rzeczy lub chcemy się nauczyć. Wystarczy nam trochę zaufać.
I choć często jesteśmy wykorzystywani (wykorzystywane nawet częściej) warto walczyć o swoje, wybijać się, nie za wszelką cenę, ale z świadomością, że coś poświęcić trzeba. Byle ocalić samego siebie i tych, dla których to robimy.
Autorka tekstu: Kasia Dziubała – na co dzień zamyka świat nauki w arkusze wydawnicze, a własne historie w brulionach w kratkę. Do rzeczywistości wraca na ośmiu kółkach, najchętniej w rytmie polskiego (punk)rocka.
Autorka ilustracji: Dominika Chmielewska – z wykształcenia historyczka oraz bohemistka, ale również wzięta studentka drugiego roku grafiki. Pasjonatka długich dalekich podróży w poszukiwaniu inspiracji oraz nowych środków wyrazu artystycznego. Jej super moc to zdolność mówienia w języku czeskim. @chmielewska.d